Выбрать главу

– Muszę się z nim bliżej poznać! – rzekł Pitt.

– Nie radzę… – mruknął Nilsen, a w głosie jego znowu zabrzmiała groźba. Co u licha? – pomyślał Pitt. – Co to ma znaczyć?

Jednak nic więcej nie powiedział i już o nic nie pytał. Do takiej delikatności przyzwyczaiło go więzienie. Tam, w murach kamiennego worka, gdzie każdy prawie przeżywa męki sumienia, palącego, gryzącego wstydu za dokonane błędy i zbrodnie, ludzie nie dotykają świeżych, nigdy nie zabliźnionych ran.

Pitt nieraz przypominał sobie przykry wypadek, gdy już po kilku miesiącach pobytu w więzieniu, uspokojony pozornie, wtłoczył na dno serca swój ból i hańbę, otoczył się niby pancerzem zimną obojętnością i poddaniem się bez skargi, bez protestu wszystkiemu, co działo się dokoła. Było to wtedy, gdy w jego umyśle wrzała szalona praca nad badaniem własnej duszy i sił, a zrodziło się i wzmagało niezłomne postanowienie skończenia raz na zawsze z przeszłością, rozpoczęcia po odbyciu kary nowego, zupełnie nowego życia, kierowanego własną wolą, surowym dla siebie i dla innych sumieniem. Przyprowadzono jakiegoś nowego więźnia, który poczuwszy zaufanie do Pitta, rozpowiedział mu wszystko o sobie, a później zaczął wypytywać o dzieje towarzysza, mimo woli raniąc jego miłość własną, budząc bolesne wspomnienia i niebacznie rozdrapując świeże rany. Skończyło się to bardzo żałośnie dla przybysza, bo doprowadzony do rozpaczy, rozdrażniony Pitt napadł na niego i przypomniawszy sobie wszystkie sekrety boksu i dżiu-dżitsu, straszliwie poturbował znacznie silniejszego od. siebie przeciwnika. Później bardzo tego żałował i broniąc przed innymi pobitego towarzysza niedoli, starał się naprawić uczynioną mu krzywdę.

Pitt Hardful nie pytał więc o nic Olafa Nilsena, bo czuł, że ten ponury olbrzym nosi w sobie jakąś nie dającą mu wytchnienia i spokoju ranę.

Tymczasem po śliskich stopniach weszli do dużej, ciemnej, głęboko opuszczonej w ziemię hali „Wielkiej Wschodniej Tawerny", jak głosił odrapany szyld, wiszący nad niskimi drzwiami zakładu Sidi Kalema.

Gdy olbrzymia postać Norwega o szerokich barach i hardo podniesionej złotowłosej głowie stanęła na środku obszernej, czarnej od dymu izby, wśród zgromadzonych tu ludzi przeszedł szmer. Kilku majtków poznało straszliwego szypra, północnego barbarzyńcę, umiejącego niby mityczny bóg Thor pięścią jak młotem rozbijać głowy i najtęższych zabijaków jednym zamachem obalać z nóg.

Inni, którzy nigdy nie spotykali Nilsena, wypytywali teraz o niego i z ciekawością przyglądali mu się, wstając z miejsc i wyciągając szyje. Norweg dumnie oglądał halę, a oczy jego przesuwały się od grupy do grupy, kogoś szukając. Skośne, czarne oczy zmrużyły się nagle i błysnęły gniewnie i radośnie zarazem, gdyż odnalazł tych, których pragnął ujrzeć.

Właściciel „Wielkiej Wschodniej Tawerny" też poznał gościa i natychmiast wytoczył się, uchylając brudną kotarę oddzielającą „salę" od kuchni i biura.

Był to okrągły, do kuli podobny, opasły Arab. Czerwona, zlana potem, błyszcząca tłuszczem twarz uśmiechała się uniżenie; jedno oko pociągnięte bielmem ruszało się niespokojnie, drugie, małe i czarne, przebiegle wyzierało spod krzaczastych brwi. Pulchną, białą ręką głaskał dwa długie kosmyki siwiejącej brody, drugą zwyczajem muzułmańskim czynił znak „salamu", przykładając palce do czoła, warg i piersi.

– Czy morze było łaskawe dla dostojnego sidi? – pytał, schylając się nisko przed Norwegiem, któremu sięgał zaledwie do pasa, chociaż miał na głowie wysoki, obfity turban.

– Morze było gładkie jak posadzka twojej budy, stary Kalemie! – mruknął Nilsen.

– Na długo zawitał sidi do naszego portu?

– Tym razem niedługo będę tu stal pod dryfem – rzekł kapitan.

– Niech Allach natchnie cię, sidi, dobrymi myślami i cichą radość niech zasadzi w twym sercu jak krzew oliwny, abyś krzywdy nie uczynił biednemu Kalemowi! – szepnął Arab.

– Widzę, że nie zapomniałeś, stary, o pląsach, jakie tu urządziliśmy kiedyś! Olaf Nilsen zaśmiał się i krzyknął:

– Lowe i wy, chłopcy, roztrąćcie no tłum łokciami i przygotujcie miejsca dla mnie i sztormana!

Wkrótce wszyscy siedzieli przy stoliku, zastawionym butelkami różnych kolorów, mosiężnymi dzbanuszkami i filiżankami, w których dymiła się słodka kawa maurytańska.

W godzinę później marynarze byli już podchmieleni – oprócz Lewego. Ten pil tylko kawę i lodowatą wodę, opowiadał wesołe zdarzenia ze swego żeglarskiego życia i namiętnie palił fajkę, nabijając ją żółtym proszkiem.

– Co wy palicie? – zapytał go sztorman.

– Ha! – odpowiedział ze śmiechem młody majtek. – To arabski haszysz, nazywany tu „kifem". Prawie nie działa na mnie. Trochę tylko w głowie się kręci. Palę to tylko w portach, lubię to uczucie…

Pitt nieznacznie spoglądał na swoich towarzyszy. Siedzieli zasłuchani i zapatrzeni w mówiącego młodzieńca, a oczy im się świeciły gorącym ogniem. Od czasu do czasu rzucali na siebie groźne spojrzenia, a gdy Olaf Nilsen prostował się i pochylał głowę, odwracali wzrok w inną stronę.

Na salę tymczasem weszli tancerze arabscy i zaczęli się popisywać skokami i wojowniczymi ruchami, wykonywując historyczne tańce rycerskie, które Maurowie niegdyś ponieśli aż do Hiszpanii, gdy wspaniali czarni władcy jeszcze panowali w Sewilli, Grenadzie i Kordobie.

Po tancerzach przyszła kolej na kobiety.

Tańczono taniec brzucha i chustki. W zaduchu zakopconej izby, przepojonej oparami alkoholu, tabaki, kifu i potraw tubylczych, miotały się młode, skwarne ciała półdzikich dziewczyn z oazy Bou-Saada i z koczowisk północnych krańców Sahary, rozlegały się dzikie okrzyki, szybki tupot bijących o posadzkę nóg, ciężki oddech tancerek i pobrzękiwanie srebrnych klejnotów o kształtach odziedziczonych po dumnych, wojowniczych Numidach i jeszcze starszych od nich zniewieściałych, bogatych, podstępnych Kartagińczykach.

Tłum widzów, składający się z marynarzy różnych narodowości i ras – od północnego, złotowłosego Norwega do czarnego Malajczyka i żółtego jak cytryna Chińczyka-palacza, wyniszczonego przez malarię i opium – obstąpił kołem małą przestrzeń, gdzie miotały się tancerki. Rzucano im pieniądze, cygara, owoce, wlewano do ust wino, koniak i likiery, śmiano się, wybuchano klątwami, najstraszniejszymi, jakie tylko marynarz może wymyśleć stojąc skostniały podczas długiej, burzliwej „psiej warugi" na mostku, zalewanym zimnymi bałwanami, smagany wiatrem szturmowym.

Coraz częściej wołano na Kalema i kazano przynosić wciąż nowe trunki i półmiski. Tu i ówdzie kilku gości zwaliło się pod stół i chrapało w najlepsze. Jakiś portowy karownik zaczął się kłócić z sąsiadem, lecz Kalem mrugnął na grubego Murzyna, rąbiącego baranie kadłuby i dębowe kloce w kuchni, a ten porwał pijanego robotnika jak piórko, wyniósł na ulicę i pochyliwszy głową naprzód, od tyłu nadał mu nogą takiego rozpędu, że gdyby nie najbliższa ściana, niefortunny gość stoczyłby się chyba do samego oceanu.

Tłum gości na ten widok znacznie się uspokoił.

Na wolnej przestrzeni pośrodku izby zjawiali się jedni po drugich nowi tancerze, tancerki, błaźni, śpiewacy, grajkowie i kuglarze. Coraz bardziej podbudzany trunkami tłum wynagradzał oklaskami wszystkich z jednakowym zachwytem, dziękował okrzykami, przeraźliwym gwizdaniem i poczęstunkiem, ciągnąc ulubieńców do swoich stołów lub też wlewając im na widowni alkohol w gardła i wpychając w usta daktyle, winogrona, pomarańcze, cygara.

Nagle… Pitt nie zdążył nawet zrozumieć, co się.stało – wybuchnęło straszliwe zamieszanie i popłoch.

Jakiś mocno podchmielony i odurzony kifem kapral senegalski, w jasnożółtym mundurze przepasanym czerwoną wstęgą, w czerwonym fezie, wysoki jak palma, o zwierzęcych szczękach, błyskających białymi kłami, w niepohamowanym zachwycie i dzikiej radości z rozmachem klepnął Ottona Lewego po plecach, aż się rozległo dokoła.