Na pokładzie rozległy się ciężkie kroki Nilsena i lżejsze sztormana. Szli do biesiadni, zdawszy warugę majtkom. Cisza zapanowała na „Witeziu". Świeciły się tylko sygnały na foku i na mostku…
BIEG NA PÓŁNOC
„Witeź", zabrawszy zakupione przez Pitta towary, wywiesiwszy sygnały dalekiej północnej ryzy, śmiało hucząc, następnej nocy ruszył ku bramie portowej, przepłynął koło bak i wziąwszy rutę na północ, szedł całą parą.
W Hamburgu „Witeź" stał kilka dni, ładując tanie niemieckie towary, przeciął morze niemieckie i w szkockim porcie Aberdeen długo nabijał wolną część rumu oraz przyburtowe magazyny węglem i smarem.
Pewnego mglistego poranka szoner huknął i skierował się na NE.
– Ruta na Bergen! – rzekł do Pitta kapitan, pokazując mu wykreśloną na mapie linię. -Musimy się tam oporządzić dla północnej wyprawy i zrobić zapasy żywności.
Powiedziawszy to, Nilsen poszedł, do swojej kajuty.
– Ciekaw jestem, czy kapitan będzie biegł pod kraj Lofotów i kotwiował tam? – zapytał sztormana Michał Ryba, posłyszawszy rozkaz Nilsena. – Bardzo jestem ciekaw!
– A dlaczego? – zadał pytanie Pitt.
– To już nasza sprawa! – mruknął bosman. – Jesteście nowym człowiekiem, sztormanie, na „Witeziu", nie znacie naszych dawnych pływanek!
– Nie ciekaw jestem! – zauważył sztorman, myśląc, że z pewnością Nilsen ze swymi marynarzami zajmował się na Lofbtach przemytnictwem, o czym bosman w ten sposób ostrożnie napomykał.
Na tej rucie Pitt Hardful otrzymał chrzest bojowy. Był koniec lipca i po długim okresie upałów zerwał się szturm.
Pitt spał głębokim snem po nocnej warudze, gdy nagle się obudził omal nie wyrzucony z łóżka. Usiadł i trzymając się poręczy, nadsłuchiwał.
Fale z hukiem biły w prawą burtę „Witezia", zmuszając go do chylenia się na bakbort i od czasu do czasu zalewając zieloną wodą okrągłe okienko kajuty. Z pokładu dochodziło wycie i świst wiatru, skrzypienie masztów uginających się pod smaganiem wichru.
Z trudem ubrawszy się, sztorman wyszedł na pokład. Dwie kolejne zmiany pracowały na deku.
Majtkowie umocowywali ratunkowe szalupy, zawieszone na blokach, szczelniej otulali brezentem lukę rumu, zamykali okna maszynowej hali, podciągali wanty, podtrzymujące maszty, obracali wyloty wentylatorów i ryngowali cumy, tały i trosy.
Bałwany coraz częściej zalewały pokład, z sykiem zbiegając przez bakbort.
Kapitan stał na mostku w gumowym płaszczu i w zydwestrze – nieprzemakalnej czapce, osłaniającej mu szyję i uszy, o rondzie nisko na czoło opuszczonym.
Gdy sztorman wszedł na mostek, Nilsen zaśmiał się i krzyknął, usiłując zagłuszyć odgłosy wichru:
– No, macie czego chcieliście, mister Siwir! Wali nas sumiennie na bakier! Ryjemy morze – aż miło! Będzie zabawa na długo, a po takim szturmie dunuga prędko się nie ugładzi. Będziemy mieć kipiel już do samego Bergenu.
To powiedziawszy, gwizdnął i przez tubę krzyknął do bosmana:
– Z drugiej warugi posłać pomocnika do sztorwału! Jednemu trudno przy takiej dmie.
Po chwili przy kole rudlowym obok Hadejnena stanął Otto Lowe. Obaj marynarze, wpatrzeni w strzałkę busoli i w bukszpryt, kręcili sztorwał.
Morze szalało. „Witeź" co pewien czas wspinał się na wysokie ruchome góry i zatrzymawszy się na nich przez chwilę, drżał wstrząsany potężną śrubą, z hukiem i trzaskiem obracającą się w powietrzu. Trwało to jednak kilka sekund, po czym, nagle się obrywając, szoner z zawrotną szybkością spadał dziobem na dół, do otchłani wirującej przepaści, aż znikał w niej do połowy, wyrzucał słupy zielonej wody i białej piany.
– Trudno dzisiaj cynklować – krzyknął od sztorwału Hadejnen. – Szturm wyrywa nam rutę co chwila!.
– Bacz, aby nie zaniosło nas na Stavanger – odkrzyknął Norweg – tam dużo raf, a na takim mocnym zwarze nie dojrzymy wszystkich bakanów. Nie jest to ładne miejsce…
– Nie z taką kipielą, gdy morze się roi, dawaliśmy sobie radę! – z chełpliwą radością odpowiedział Hadejnen.
Gdy jednak „Witeź" zawinął do Bergen, nieliczna załoga po długiej, uciążliwej pracy czuła się bardzo wyczerpana. Najwięcej zaś odczuł niepomyślną pływankę Pitt, którego bolało całe ciało. Jednak był zadowolony, bo nauczył się nowych, a bardzo dla marynarza potrzebnych rzeczy.
Przekonał się, jakim wprawnym i odważnym kapitanem był Norweg, i rozumiał uczucie dumy i uwielbienia majtków „Witezia" za każdym razem, gdy mówiono o Olafie Nilsenie jako o dowódcy szonera. Pitt był też zadowolony z siebie, bo kapitan pochwalił go, powiedziawszy, że nowy sztorman posiada zmyśl morski i stanowczość.
– Będzie z was kapitan jak się patrzy! – rzekł do niego Nilsen, gdy Pitt, stojący na warudze, nadal nowy kierunek szonerowi, unikając ciosów z podwietrznej strony.
Z Bergenu „Witeź" po załatwieniu nowych zakupów wypłynął, kierując się dalej na północ.
W miarę tego, jak szoner się zbliżał do archipelagu Lofotów, Olaf Nilsen stawał się bardziej ponury i niespokojny.
Pitt, uprzedzony rozmową z bosmanem co do wysp, spostrzegł rosnącą trwogę w oczach Ottona Lowego i jakieś nie znane dotąd błyski w oczach innych majtków.
Pewnego poranku Nilsen wyszedł ze swej kajuty w skórzanej bluzie i w wysokich, podbitych żelaznymi hakami butach. Na pasie miał duży automatyczny pistolet Mausera w drewnianej pochwie i krótki kordelas myśliwski o szerokiej klindze.
Pitt nigdy nie widział kapitana w takim stroju, który jeszcze bardziej uwydatniał jego rozrośniętą, atletyczną postać. Wyglądał na jakiegoś wojowniczego wikinga północnego, szykującego się do bitwy morskiej. Nie pytał go jednak o nic, pełniąc służbę na mostku. Przyglądając się Nilsenowi, zauważył, że kapitan wyciągnął z atlasu nawigacyjnego szczegółową mapę Lofotów i starannie zaczął ją przeglądać.
Po południu zjawiły się pierwsze strome, skalne brzegi archipelagu.
Kapitan sam stanął przy sztorwale, prowadząc statek. „Witeź" płynął jeszcze dwie godziny, gdy Nilsen, sprawdziwszy coś na mapie, krzyknął w telefon do maszyny:
– Zwolnić bieg! Mały chód! Stop!
„Witeź" sunął jeszcze przez kilka minut, aż zakołysał się spokojnie na gładzie.
– Rejda! Oddaj kotwicę! Zacumować na śmierć! Spuścić czwórkę od sztymborku! Nilsen zwrócił się do Pitta i rzeki poważnym głosem:
– Sztormanie! W razie wypadku ze mną, w nachtuzie pod blatem leży mój testament. „Witeź" ma przejść na własność Ottona Lowego. Pomóżcie mu w tych sprawach…
– Dobrze, kapitanie! – odpowiedział Pitt. -. odjeżdżacie na brzeg? Na długo?
– Odjeżdżam, a czy na długo, czy nie – to się pokaże… – mruknął Nilsen, poprawiając przy pasie pochwę pistoletu.
– Jaka to wyspa? – spytał sztorman.
– Austvaagóy – rzekł, wpatrując się w wysoki, najeżony skałami spych – urwisty brzeg, z bijącymi weń bałwanami nigdy nie milknącego oceanu.
Kapitan wszedł do łodzi i Pitt usłyszał komendę:
– Idź na pióra!
Majtkowie ujęli w krzepkie dłonie wiosła.
– Pióra do góry!
Wiosła podniosły się – i niby skrzydła szybującego ptaka znieruchomiały w powietrzu.
– Na wodę! – padł rozkaz.
Czwórka od razu odskoczyła od burty „Witezia" i wylatując na grzebienie fal lub zarywając się w nich nosem, pomknęła ku brzegowi.
Na dziobie szonera stał Lowe i wodził trwożnym wzrokiem za oddalającą się łodzią.
Po godzinie czwórka powróciła. Marynarze zebrali się na dziobie szonera i siedząc w milczeniu nadsłuchiwali.
Skądś z daleka niby tocząca się po morzu ciężka, miękka kula dobiegł odgłos strzału, a później zapadła cisza, jakaś przejmująca, budząca trwogę.