– No, to widocznie fala go strąciła za burtę – mruknął kapitan.
– Fala? – powtórzył Michał Ryba i nagle wparł wzrok w. obwiązaną szyję Nilsena, w jego bladą twarz, spojrzał na sztormana, który nic nie mówił, zachowując pozorny spokój.
– Fala… – szepnął i nagle oczy mu radośnie błysnęły. – Pewno, że fala!
Na pokładzie „Witezia" więcej nie mówiono o Micie. Zapomniano o nim niby o opróżnionej butelce wyrzuconej za burtę.
Przypominała o zaginionym palaczu tylko cięższa służba i brak gorącego pożywienia. Załoga dostawała teraz wyłącznie konserwy w blaszankach i galety, ponieważ kucharz TunLee musiał zastąpić drugiego palacza i odbywał swoje warugi już nie przy kambuzie, lecz przed tchnącymi żarem paleniskami kotłów.
Ocean Lodowaty spotkał „Witezia" nieprzychylnie. Dmą ustawała, a był to wrogi, nie posmyczny wiatr.
Szoner szedł z kładzią nieraz do 45 stopni, tracąc na szybkości i zwrotności, co zmuszało kapitana Nilsena do odsądzenia się daleko od brzegu w obawie przed podwodnymi skałami, zaczajonymi w pobliżu Nordkapp.
Jednakże szczęśliwie dopłynęli do Vardó i rzucili kotwicę we wschodniej części portu, zatłoczonego małymi szkunerami rybackimi, szkutami przemysłowymi, traulerami, służącymi do holowania sieci na morzu, handlowymi parowcami, ładującymi beczki ze śledziami, sztokfiszami i tranem, surowe skóry fok i morsów, pęki kidziny – suchej trawy morskiej, fiszbin i wszystko to, co śmiałym żeglarzom hojnie daje północny ocean, wzbogacając ich i kraj, za synów którego się uważają.
Po świeżym, wonnym, morskim wietrze Pittowi w głowie się zakręciło, gdy wyszedł na brzeg. Setki różnych zapachów ciągnęło niewidzialnymi strugami zewsząd.
Stosy suszonych ryb złożonych na brzegu; przeciekające beczki z tranem; warsztaty, gdzie wytapiano tłuszcz wielorybi; składy, gdzie setki ludzi układało w szerokich kadziach śledzie i zasypywało je solą; fabryki konserw; doki, gdzie opatrywano dna i kadłuby statków i przesmolonymi pakułami uszczelniano ich drewniane pokłady oraz wewnętrzne poszycie; zakłady wyrabiające nieprzemakalne płótno, ubranie, żagle, brezenty, mocne okrętowe liny i taly; garbarnie; mydlarnie, sporządzające mydło i smary z odpadków morskiego przemysłu -ziały cuchnącym powietrzem, zarażającym cały port.
Nilsen oświadczył załodze, że będzie stal w porcie pięć dni, gdyż chciał spotkać się z doświadczonymi szyprami, nieraz prowadzącymi szonery przemysłowe i handlowe przez Morze Barentsa i Karskie i znającymi te zawiłe, niebezpieczne miejsca, pozbawione wszelkiego ruchu nawigacyjnego, a nieraz zamykane przez napływające pola lodowe.
– Nie chcę pozostawać śród Samojedów i Ostiaków na zimowe leża – mówił kapitan -chcę o wszystkim się wywiedzieć, aby gdzieś na północy nie utknąć przy lodowych torosach, nie wbić się kilenr „Witezia" na rafy w labiryntach małych wysepek, nie zabłąkać się w gęstej mgle po srogiej nordzie. Musimy w końcu września powrócić do Vardó i nie zwlekając płynąć do Londynu. Tam na Tamizie rzucimy koniec sztorcumy przy składach handlowych i będziemy sprzedawali swój towar!
Z zatrzymania się w Vardó skorzystał Pitt Hardful znakomicie. Wynajął nowych majtków i był przekonany, że na szonerach typu „Witezia" i pod komendą kapitana, jakim był Olaf Nilsen, tacy ludzie chyba nigdy jeszcze nie pływali.
W porcie sztorman wstąpił do zaciągowego biura, pytając o poszukujących akordu majtków.
– Niestety, sztormanie, wolnych ludzi o tej porze w Vardó nie znajdziecie! – oznajmił kierownik biura. – Rozpoczął się połów śledzi i sztokfiszów. Szykują się do kampanii szkuty przemysłowców polujących na wieloryby i morsy. Wszyscy wolni majtkowie dostali już akordy i zaciągnęli się do załóg szyperskich. Nie ma teraz poszukujących pracy ludzi w Vardó!
– Źle! – pomyślał Pitt, – Dziewięciu ludzi na taką pływankę – to szaleństwo! Nie wytrzymają. Co tu robić?
Głowił się sztorman poważnie i niepokój zakradał mu się do duszy.
A co będzie – myślał – jeżeli wyprawa się nie uda? Jeżeli zginiemy na morzu – to rzecz zwykła. Koniec wszystkiemu i nie ma nad czym łamać sobie głowy! Lecz jeżeli będziemy zmuszeni powracać nie dopłynąwszy do koczowisk północnych tubylców? Zostaniemy zrujnowani, mój plan weźmie w łeb, Nilsen już nigdy nie powtórzy próby uczciwego handlu, a ja stracę ten jedyny sposób wywalczenia sobie prawa do szacunku i zapomnienia mojej winy… Oj, źle!
Tak myśląc, szedł ze zmarszczonym czołem przez port; rozglądał się jednak bardzo uważnie.
Przed długim, brudnym budynkiem urzędu emigracyjnego ujrzał tłum. Ludzie wymachiwali rękami, krzyczeli i odgrażali się w różnych językach, kobiety zawodziły, dzieci płakały. Sztorman zbliżył się i słuchał, usiłując zrozumieć przyczynę niepokoju i oburzenia.
Wkrótce dowiedział się o wszystkim.
Byli to emigranci uciekający z rosyjskiego Murmanu, gdzie pracowali przy budowie kolei, dróg szosowych i w porcie Aleksandrowsk. Rosjanie, Włosi, Francuzi, Czesi i Niemcy piechotą dobrnęli do Vardó, gdzie mieli nadzieję znaleźć statek odchodzący do portu niemieckiego czy francuskiego, skąd mogliby dotrzeć do ojczyzny lub ukryć się przed bolszewikami. Czekali na tę sposobność już dwa tygodnie, i nareszcie mieli odpłynąć dużym angielskim parowcem, gdy nagle został wynajęty przez handlowe towarzystwo, które pchnęło go ku brzegom wysp Spitsbergen.
Na uboczu, z dala od rozwścieczonego i zrozpaczonego tłumu stała grupa złożona z pięciu ludzi. Mówili cichymi głosami, czasami nawet się śmiali i żartowali. Mowy ich Pitt Hardful nie rozumiał. Jednak podszedł-do nich i na chybił-trafił zapytał po niemiecku, czy są emigrantami i co zamierzają robić.
Jeden ze stojących – wysoki, chudy człowiek o filuternym wyrazie twarzy odpowiedział natychmiast:
– Ha, co będziemy robili? Diabli wzięli powrót do domu, bo te trzy tygodnie zjadły wszystkie nasze oszczędności. Wszędzie tu dokoła ryba, a za każdą, nawet za najmniejszego kiełbia, płać i płać! No i wydoiliśmy nasze kieszenie do dna!
Powiedziawszy to, wyciągnął puste kieszenie i zaśmiał się niespodziewanie wesoło. Pitt spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Nie możemy powrócić do domu. Przykro, bardzo przykro! – ciągnął dalej nieznajomy. -Lecz od tego nie umrzemy, bo damy sobie radę. Nie takie rzeczy już widzieliśmy… a przecież żyjemy i umiemy się wesoło śmiać. Nie boimy się pracy i znajdziemy ją. Jesteśmy, za wyjątkiem jednego naszego towarzysza, felczera, mechanikami. Wiemy, że w jednej chwili zaakordują nas na każdą z tych łupin przemysłowych, lecz jeszcze się opieramy, bo pracy się nie wstydzimy, unikamy jednak grubiańskiego obchodzenia się z palaczami lub majtkami na statkach. Więc jeszcze czekamy, póki nasze puste brzuchy nie zakomenderują głośnym warczeniem: „Chłopcy, do pracy! Honor – do kieszeni, tym bardziej, że miejsca w nich dużo, bo są puste!"
Wszyscy uśmiechnęli się wesoło, a jasne oczy patrzyły spokojnie i śmiało.
– Panowie jesteście Rosjanami? – zapytał Pitt, obmyślając dalszy plan postępowania.
– Nie! My – Polacy! – odparł jeden z emigrantów. – Jesteśmy z Poznania. Służyliśmy w armii niemieckiej; dostaliśmy się podczas wojny do niewoli. Posłano nas na Murman. Pracowaliśmy i dobrze nam się działo, aż tu nagle – rewolucja; Ograbiono nas. Uciekliśmy i chodzimy teraz jako brzuchomówcy.
– Dlaczego brzuchomówcy? – ze śmiechem zapytał Pitt.
– A niech no pan posłucha, jak te brzuchy gadają. Ho, ho! W cyrku moglibyśmy się pokazywać.
– Jestem sztormanem dużego szonera, pływającego pod prywatną banderą norweskiego szypra. Musimy odbyć ciężką ryzę wzdłuż północnego wybrzeża Azji. Mamy nadzieję, że będzie to przedsięwzięcie zyskowne, na którym zarobi każdy z ludzi załogi. Szukam trzech majtków na pokład „Witezia" – dwóch palaczy i jednego do sztorwału i zwykłej pracy na deku.