Nilsenowi oczy błysnęły. Wymownie spojrzawszy na sztormana, rzekł:
– Ognistej wody nie mamy, lecz towary przywieźliśmy i możemy handlować z wami. Uradowani Samojedzi skwapliwie wskoczyli do swoich łodzi i odpłynęli, wiosłując z całej
siły, aby prędzej oznajmić po bliskich i dalekich koczowiskach o przybyciu okrętu z niezbędnymi dla ich istnienia towarami.
Cały tydzień tkwił „Witeź" w zatoce Piasiny, oblegany przez łodzie i kajaki samojedzkie.
Nilsen nie potrzebował się targować i układać z tubylcami, bo sami wyznaczyli bajecznie wysokie ceny za żądane przez siebie towary. Gdyby Norweg przyprowadził z sobą jeszcze dziesięć takich naładowanych szonerów jak ten, którym dowodził – rozprzedałby wszystko. Tubylcy bowiem, od kilku lat nic nie kupując, nagromadzili olbrzymie zapasy łowieckiej zdobyczy, a pozbawieni najpotrzebniejszych dla istnienia rzeczy oraz żywności, do której już przywykli, płacili hojnie za wszystko.
Najpierw zjawili się rybacy. Przywozili z sobą na wymianę olbrzymie, zamrożone i powleczone lodową powłoką jesiotry i nelmy, skórzane wory nabite kawiorem i najlepszymi kłami morsów, cenionymi niemal na równi z kością słoniową, bele skór fokowych i morsowych, fiszbin, twardy tłuszcz kaszalotów, czyli tak zwaną spermacetę, skóry białych niedźwiedzi, upolowanych harpunami.
Kobiety prowadziły handel na własną rękę.
Wtedy gdy mężczyźni oddawali swoją zdobycz za żelazo, sznury, haki; ostrza do harpunów, herbatę, tabakę, cukier, białe bawełniane tkaniny, buty i czapki – „tubylki" wyciągały z zawieszonych na piersiach woreczków ozdobnych barwne, nieobrobione drogie kamienie, złote ziarnka o dziwnych nieraz kształtach lub przynosiły duże bryły złocistych bursztynów i białe jak śnieg skórki gronostajowe, dostając za to piękne jedwabne tkaniny marokańskie, wzorzyste perkaliki, chustki, pantofle, sztuczne klejnoty, naczynia, karmelki, a nawet zabawki dziecinne i pierniki. Za jedną maszynę do szycia, jaka była na statku, żona księcia samojedzkiego oddała woreczek skórzany -napełniony co najmiej trzema funtami złotego piasku.
Wszystkie te skarby znikały jeden po drugim w głębokim rumie „Witezia". Po rybakach przyszła kolej na myśliwych, którzy przyjechali później na reniferach, gdyż mieszkali dalej, na południu, gdzie jednostajna tundra, pokryta kępami szarej, twardej trawy, z wolna przechodzi w mniejsze lub większe oazy, z karłowatych brzóz i drzew iglastych złożone.
Ogorzałym, mocnym i wytrwałym łowcom oczy się paliły i śmiały do strzelb niemieckiego i angielskiego wyrobu, do blaszanek ż prochem, worków z kulami i śrutem, do kapiszonów i sztabek ołowiu; pieścili w ręku noże myśliwskie, siekierki, kieszonkowe komplety ślusarskie, scyzoryki, zapalniczki benzynowe, kociołki i kubki emaliowane, plecaki brezentowe, siodła, żelaza do łapania zwierząt. Targując się pomiędzy sobą i spierając, urządzali licytację, rzucali na pokład skóry białych, czarnych, rudych i niebieskich lisów, soboli, wilków, białych i burych niedźwiedzi, kun i łasic, pokryte rzeźbami rogi reniferowe i łosiowe oraz ogromne naroście brzozy czeczotowej, najlepszej i najtwardszej, o drobnych, jednostajnych centkach i smugach.
Majtkowie też nie próżnowali. Pittowi zdawało się chwilami, że rozprzedadzą wszystko co posiadają, i pozostaną nadzy, albo w końcu zaproponują samych siebie w zamian za drogie futra. Czeladź sprzedawała bowiem bieliznę, zbyteczne ubranie, buty, tabakę, zapałki, cygamice, walizki, zegarki, noże, czapki, brzytwy i różne posiadane drobiazgi.
Nowy mechanik – młody Polak Menger, rozprzedawszy wszystko, obładowany kilku skórami białych niedźwiedzi, rysia i lisów wołał:
– Stachu, Romku, Stefku, Marianie! Patrzcie! Mam tyle, że mogę pierwszą klasą jechać stąd do domu! Psiakrew, że też nie mam już nic więcej do sprzedania!
Lecz towarzysze tylko się śmiali w odpowiedzi, bo sami uginali się pod ciężarem towarów znoszonych przez siebie do kajuty w kasztelu. Kucharz Tun-Lee sprzedał nawet dwie talie kart, chińskie szachy i długą fajkę mongolską.
– Sprzedaj jakiej łysej babie warkocz! – krzyknął mu z głębi rumu Otto Lowe.
Lecz kuk wysoko cenił tę tradycyjną ozdobę chińskiej głowy i rozstać się z nią nie chciał za żadną cenę.
– Zamień warkocz na skórkę zająca! – poradził mu przebiegając Ikonen. Chińczyk się obraził, bo uważał zająca za najbardziej pogardzane zwierzę.
– Uczykan jest nieczyste, niedobre bydlę!____________________ mruczał, wygrażając Finowi pięścią.
Nareszcie Nilsen kazał zamknąć i szczelnie pokryć podwójnym brezentem magazyn,
oznajmiwszy Samojedom, że nic już do sprzedania nie posiada.
Pitt Hardful podczas jarmarku na „Witeziu", jak się wyrażał, zaprzyjaźnił się z miejscową starszyzną, ująwszy ją podarunkami i lekami na reumatyzm, zwykłą chorobę rybaków i myśliwych. Dowiedział się o różnych ważnych na przyszłość rzeczach, o kraju i jego bogactwach, zawarłszy ustną, potwierdzoną wieczystą przysięgą umowę handlową na rok przyszły.
Gdy starszy mechanik Mikołaj Skalny zatelefonował z hali maszynowej na mostek kapitański, że maszyna gotowa, Nilsen kazał wyciągać kotwicę, ryknął syreną szoner i otoczony flotyllą odprowadzających czółen tubylczych, wziął ryzę na zachód.
Ledwie szoner zdążył pozostawić za rufą Wyspę Diksona, lekka bryza prawie nagle przeszła w szturm. Wszystko się zmieszało i skłębiło – mgła unosząca się nad oceanem, wysoko wylatujące bałwany, bryzgi, piana i z hałasem rozbijane dziobem „Witezia" tafle kry.
Statek miotał się jak oszalały pod smagającą go dmą i kładł się to na prawą, to na lewą burtę. Potoki słonej, spienionej wody przelewały się przez pokład i wdzierały się do hali maszynowej, aż trafiły do dynamo, i w jednej chwili zgasiły światło w głębi statku, gdzie nie dochodziły blade promienie nie gasnącego polarnego słońca.
Gięły się i skrzypiały maszty, a u foka wicher oderwał topreję i z rozmachem cisnął ją na czepiającego się masztów i basztaków Mariana Rynkę. Inni Polacy rzucili mu się na pomoc. Ryzykując, że będą zmyci przez fale, uratowali jednak rannego, nieprzytomnego towarzysza.
Bijące w burty szonera bałwany szerzyły coraz większe zniszczenie.
Pod wściekłym uderzeniem pękły tały trepu, i ciężki, żelazem okuty chodnik zaczął łomotać w burtę statku.
– Odciąć pozostałe liny! Zrzucić trep do morza! – krzyknął w tubę Nilsen.
Bosman, ślizgając się i czepiając lin takielaźu, ponieważ lada chwila mógł wypaść za parapet, siekierą odrąbał jedną linę, która utzymywała chodnik przy statku.
Majtkowie, zwłaszcza nowi, zapadali na morską chorobę, lecz – mimo iż uginały się pod nimi nogi i głowy pękały im z bólu – pracowali ciężko przy szalupach ratunkowych.
Wiatr i bijące fale zrobiły swoje. Puściły łańcuchy szpilów z zawieszonymi na nich łodziami, które zaczęły się bujać, grożąc upadkiem na parapet lub do morza. Bezanmaszt stracił lewoburtowe gafle i chwiał się coraz silniej.
Widząc to, Nilsen zbiegł z mostku, oddawszy komendę sztormanowi, i wraz z bosmanem i mechanikiem uchwycili miotające się na wietrze przesmolone liny, uwiązali je i obciągnęli, zlewani strugami lodowatej wody, rzucanej nad nich przez wściekłą kipiel.
Nilsen miał oko na wszystko. Od razu spostrzegał zagrożone miejsca i posyłał ludzi, aby wzmacniali i naprawiali co trzeba, walcząc ze szturmem i nawałnicą bałwanów.
Przy ujściu potężnego Jeniseju, zabarwiającego ocean w promieniu kilkudziesięciu mil na kolor brunatny, nowe niebezpieczeństwo stanęło przed porwanym przez wichurę statkiem Olafa Nilsena.