Mocarny prąd rzeki-olbrzyma wyniósł do morza zerwane gdzieś w głębi lądu duże drzewa wraz z korzeniami i zaciśniętymi w ich splotach kamieniami. „Witeź" już kilka razy uderzał dziobem o płynące konary, drżał i zgrzytał, gdy olbrzymie pnie, zatopione jego ciężarem, sunęły pod wodą, ocierając się o jego dno.
Nagle śród huku, łomotu i wycia rozległ się trzask – i wszyscy odczuli potężny wstrząs całego statku.
– Co się stało? – zawołał Pitt, podbiegając do kapitana. Ten znieruchomiał z nachmurzonym czołem, ścisnąwszy obydwiema rękoma poręcz mostku, i nadsłuchiwał.
Pitt od razu spostrzegł, że z „Witeziem" coś się dzieje. Miotał się teraz bezładnie, obracał się w kółko, nie rozbijał nadbiegających bałwanów szturmowych i coraz silniej przewalał się z boku na bok.
– Statek nie słucha steru! – krzyknął rudlowy. – Zgubiłem ryzę!
– Rzuć sztorwał! – odpowiedział kapitan i pochylając się do ucha Pitta zawołał:
– Płynące drzewa złamały nam plusk steru! Nic nie poradzimy na to przy takim zwarze i dmie.
– Musimy wejść do rzeki i odstać się – poradził Pitt.
– Nie! – odparł Nilsen. – Ten szturm potrwa kilka dni. Bez rudla nie mogę manewrować w ujściu, gdzie podobno dużo rew, łach piaszczystych, zwałów, płynących od góry drzew i kamieni. Staniemy pod dryfem, chociaż bez steru ciężko to nam przyjdzie. Dajcie sygnał sztormanie na owral, a dobry sygnał i potrójny!
Podczas gdy Pitt biegł ku sznurowi syreny, Olaf Nilsen zadzwonił do mechanika i rzucił mu:
– Stop! Od maszyny i kotłów nikogo nie zwalniać!
W tej chwili zaryczała, a później trzykrotnie długo jęczała syrena; odpowiedziały jej gwizdki bosmana i jego komenda:
– Owral! Wszyscy na górę!
Cala załoga oprócz czeladzi maszynowej wybiegła na pokład. Nawet ranny Rynka zjawił się, oparty na ramieniu Walickiego.
– Rozwinąć żagle! – padł rozkaz z mostku i jednocześnie jakaś komenda do maszyny. Sunąc naprzód lub w tył „Witeź" zaczął wkrótce znowu nadstawiać nadbiegającym
bałwanom swój ostry, stalowy dziób.
Tymczasem majtkowie po wantach. weszli na marsy, zaczęli rozwijać żagle i szykować biegowy linostrój.
Gdy żagle opadły, flandrując i szamocąc się z wiatrem, kapitan krzyknął:
– Hys!
Ludzie brasowali reje, stawiając je pod wiatr, a wtedy żagle wydęły się, i statek ruszył naprzód.
Olaf Nilsen postanowił zatrzymać statek – stanąć pod dryfem, w odpowiedni sposób manewrując żaglami.
Długo rozlegała się jego komenda.
– Brasuj reje na półwiatr! Wesia topżagiel! Nadaj gary! Hysuj bezan! Halzować grot! Obciągnij gorcyl na fokżaglach. Porwą! Porwą!
Nareszcie stojący na bocianim gnieździe bosman krzyknął w tubę:
– Dryf!
Nilsen zdjął kapelusz i otarł czoło… Przybiegł pracujący przy bezanmaszcie Pitt.
– Co będziemy robili teraz? – spytał.
– Tymczasem stoimy pod dryfem i kołyszemy się na kipieli. Trzeba tylko ciągle uważać na żagle. O! Patrzcie, mister Siwir! Kliwer teraz zbyteczny!
– Hej tam który od sztaby! Zwiń kliwer i gorcyl zwiąż na lorę! – krzyknął, przechylając się przez poręcz mostku. – All right! A teraz, sztormanie, musimy coś obmyśleć ze sterem, bo manewrując żaglami płynąć będziemy bardzo długo, a wtedy może nas gdzieś lód przyłapać i zatrzeć…
Zbiegli z mostku i oglądali złamany ster, od którego pozostała tylko gruba, żelazna oś.
– Źle, do kroćset piorunów! – zaklął kapitan. – Takiej awarii tylko w doku mogą zaradzić, a nie podczas pływanki, i do tego w ruchawę!
Jednak złamanemu sterowi uważnie przyglądał się też ranny Rynka, którego koledzy nazywali inżynierem. Siedział na rufie, na zwoju lin i myślał. Nareszcie zawołał, kiwając na Pitta:
– Sztormanie, zapytajcie kapitana, czy ma w magazynach proszek Goldsmitha?
– Mamy, na wypadek lutowania blatów burtowych, stalowych tros i łańcuchów! – odparł Nilsen.
– Naprawimy rudel! – oznajmił „inżynier" i zawoławszy do pomocy dwóch swoich towarzyszy i mechanika „Witezia", długo coś majstrował w hali maszynowej, aż późną nocą wynieśli nowy plusk o dziwnych kształtach.
Spuszczono go z rufy na blokach, a zwinni Lowe i Ikonen nałożyli go na złamaną oś steru, zasypali wszystkie szczeliny proszkiem i przyłożyli ogień do zapalnika. Trysnął biały płomień i kanał plusku z włożoną w niego osią rozgrzał się do białości. Minęło pół godziny.
– Maszyna wara! – zatelefonował kapitan. – Mały chód naprzód! Zwracając się do rudlowego, rzucił:
– Rudel na sztymbork! Pełny obrót!
„Witeź" usłuchał sztorwału. Ster trzymał się mocno. Kapitan uścisnął rękę Rynce i zawołał:
– Dojdziemy do Vardó, a w najgorszym razie do Archangielska, jeżeli znowu nie spotkamy pływających drzew!
– Może nie spotkamy więcej! – odparł chory majtek i znużony powlókł się do kajuty.
– Straciliśmy na tę przygodę pól dnia, a przeszedł jak jedna godzina! – uśmiechnął się Nilsen do Pitta. – Biegnijcie, sztormanie, i każcie, aby zwinięto żagle. Dość tej zabawy!
Morze jednak wciąż jeszcze walczyło z ludźmi. Bałwany podrzucały statkiem i z rozmachem ciskały go na dno rozstępujących się nagle przepaści, pełnych piany wirów, mknących strug zielonej wody i porwanych prądem kawałów lodu.
Gdy Pitt stał na wzniesionej przedniej części szonera śledząc zwijanie żagli, na pokładzie koło wejścia do biesiadni rozległ się przeraźliwy krzyk i głuchy łoskot padających ciężkich przedmiotów. Sztorman zajrzał na dół i wszystko od razu zrozumiał.
Koło podstawy grotmasztu stały wyjęte z rumu beczki z rybą, uwiązane linami. Od ciągłego szustania sznury się przetarły, stos ciężkich beczek rozsypał się po pokładzie.
Przy wantach stali w tej chwili, obciągając rozluźnione liny, Polak Menger i Otto Lowe.
Silnym uderzeniem ciężkich beczek Menger został zbity z nóg i przyciśnięty do żelaznych słupków balkonu. Pitt widział, jak majtkowi ciężka beczka rozgniotła głowę i zmiażdżyła pierś. Statek przechylił się na drugą burtę i beczki odbiegły, z siłą uderzając w drewnianą ścianę biesiadni i wyłamując z niej kilka desek. Po chwili potoczyły się z powrotem, wyrwały poręcze i wraz z nieruchomym ciałem zgniecionego człowieka runęły do morza.
Pitt krzyczał, lecz wycie wiatru i łoskot rozbijających się fal zagłuszył jego wołanie.
Tymczasem pozostałe beczki toczyły się po pokładzie, zagrażając życiu Lewego. Zwinny majtek w jednej chwili wspinać się zaczął po wantach do góry, lecz beczki całym ciężarem uderzyły w dolne umocowanie lin. Pękły przesmolone sznury. Wanty z wiszącym na nich majtkiem uderzyły o ścianę biesiadni i słupki szpardeku, zrzucając na pokład oszołomionego i potłuczonego majtka. Jeszcze jedna chwila – i toczące się z powrotem beczki byłyby zgniotły leżącego, lecz Pitt zbiegł na pokład i odciągnął zemdlonego Lowego na bezpieczne miejsce. W tym samym momencie beczki wyłamały ścianę i wpadły do biesiadni, druzgocząc stół i krzesła.
Kapitan, stojący przy rudlowym majtku i oglądający mapę, poza hukiem maszyny, rykiem burzy i zgrzytaniem łańcucha sztorwałowego nie widział i nie słyszał nic z tego, co się działo przez krótką chwilę, która dla Pitta była wiecznością.
Sztorman wbiegł na mostek i krzyknął trwożnym głosem:
– Menger z pewnością zabity i zrzucony za burtę! Lowe ranny! Zerwały się beczki na pokładzie. Na miłość Boga zawracajmy, może znajdziemy tego Polaka… może żyje…
Olaf Nilsen chciał zbiec na dół, gdzie leżał Otto Lowe, lecz zacisnął usta i skomenderował do maszyny: