Nie straszyło go to bynajmniej. Wiedział, co robił, do czego dążył. Nie wątpił, że dopnie swego.
Gdy tak myśląc usnął, nagle poczuł, że ktoś szpera mu w kieszeni.
Nagłym chwytem zatrzymał nieznaną rękę, która nie zdążyła opaść. Była to twarda, spracowana dłoń niemłodego już człowieka o bladej twarzy i złych oczach.
– Sąsiedzie – rzekł Pitt – ręka należy do ciebie, kieszeń – do mnie. Skąd znów takie pomieszanie własności prywatnej?
– Puść mnie! – syknął przyłapany złodziej.
– Nie śpieszmy się tak bardzo! – mówił dalej Pitt. Mogę przecież prawą ręką rozbić panu szczękę lub narobić krzyku i wpakować pana do ula. Nie wiem jeszcze, co zrobię, ale tymczasem chcę porozmawiać po przyjacielsku.
Publiczność z przedziału, w którym jechał Pitt, ryknęła śmiechem.
Jakiś żołnierz, pykając fajeczkę, zaproponował sąsiadom zakład o to, co uczyni cywil ze złapanym złodziejem.
Tymczasem Pitt, pochylając się do bladego człowieka, szepnął do niego:
– Głodny jesteś?
– Tak… od pięciu dni. Wsiadłem do pociągu i jadę bez biletu… do Marsylii, gdzie łatwiej o robotę. Pracowałem w kopalniach… Zwolniono od razu tysiąc trzystu ludzi… -mówił, ledwie poruszając drżącymi ustami i nie spuszczając wzroku z badawczych, spokojnych oczu Pitta.
Ten nic nie odpowiedział, gdyż zaczął przysłuchiwać się uważnie sporom sąsiadów przy czym szczególną jego uwagę zwrócił hazardowny żołnierz.
– Ileż macie w sumie zakładowej? – spytał nagle, nie wypuszczając ręki złodzieja.
– Siedemdziesiąt dwa franki – odpowiedziało kilka głosów.
– Stawiam tyleż, jeżeli zgadniecie – rzekł Pitt niedbałym głosem.
– Zgoda! – zakrzyknęli gracze;
Pitt wtedy roześmiał się swobodnie i wypuszczając uwięzioną w kieszeni dłoń, poklepał bladego człowieka po ramieniu i zawołał:
– Tośmy ich nabrali, Henryku! To był zwykły kawał, panowie! Henryk Tabatier jest moim kolegą z kopami. Udał scenę okradzenia, aby zagrać na hazardowności waszej. Dawajcie siedemdziesiąt dwa franki!
Mówiąc to, Pitt zgarnął leżące na ławce pieniądze i podzieliwszy je na dwie równe części, jedną oddał blademu człowiekowi, drugą spokojnie schował do kieszeni.
– Jutro się spotkamy w porcie, Henryku – mówił Pitt, nieznacznie trącając wylękłego i zdumionego złodzieja – a tymczasem wysiadaj tu, odwiedź czarnego Helsa i razem przyjeżdżajcie do Marsylii. Pociąg staje, spiesz się, Henryku!
Blady człowiek, prawie nieprzytomny, wyszedł i po chwili zmieszał się z tłumem wsiadających i wychodzących pasażerów.
– To oszustwo! – zawołał, ochłonąwszy ze zdumienia, żołnierz.
– A zapewne! – zaśmiał się Pitt. – Oszustwo, jak każdy zakład. Grający są albo oszustami, gdyż wiedzą, co wypadnie, albo durniami, którzy nic nie wiedzą. Czyż nie tak?
Odpowiedział mu śmiech sąsiadów.
– Dobra sztuka! – rzekł jeden. – Muszę ją kiedyś powtórzyć, ale: wtedy, gdy będzie grubszy zakład.
– Doskonały pomysł! – zgodził się Pitt, przymykając oczy, bo mu się chciało śmiać głośno, beztroskliwie.
Wkrótce usnął z uczuciem niezwykłej radości w sercu i obudził się, gdy pociąg już dobiegał Marsylii.
Posiliwszy się w bufecie na dworcu, podążył do portu.
Zaczął od biur wielkich doków transportowych i firm handlowych, ofiarując swoją pracę, jako prawnik, buchalter, korespondent w językach angielskim, francuskim i niemieckim, jako zwykły subiekt, a nawet nocny stróż. Wszędzie żądano od niego referencyj i poręczenia. Sprzykrzyło mu się to wkrótce, i zirytowany odparł jakiemuś czerwonemu, grubemu panu:
– Mogę przedstawić referencje od pana Alwina Swena. Bardzo czcigodny jegomość!
– Czy to jaki kupiec, czy dyrektor fabryki? – Zapytał gruby pan.
– Tak jest! Pan Swen piastuje godność dyrektora więzienia – odpowiedział Pitt.
– Pan pracował w więzieniu? Na jakim stanowisku?
– Na stanowisku aresztanta numer 13! – najspokojniej w świecie objaśnił Pitt. Gruby pan stał się tak czerwony, że Pitt uczul dla niego litość i rzekł:
– Obawiam się, że pana szlag trafi, wobec czego opuszczam go. Muszę jednak upewnić pana dyrektora, że lepszego i uczciwszego pracownika pan nie znajdzie. Mógłby pan mi powierzyć klucze od wszystkich kas, a grosz by nie przepadł! Tak, to prawda! Widzę jednak, że panu to się nie uśmiecha, więc odchodzę. Moje uszanowanie!
Pogwizdując poszedł ku dokom.
Wyładowywano od razu kilka statków. Setki robotników uwijało się na pokładach i na wybrzeżu przy parowych kranach. Znoszono skrzynki z daktylami, toczono beczki z oliwą palmową, zrzucano worki nabite surową gumą i koralami.
Jednak i tu nie było wolnego miejsca dla pary rąk należących do Pitta Hardfula. Odszedł więc i stojąc na uboczu, przyglądał się gorączkowej pracy. O kilka kroków od siebie spostrzegł innego człowieka. Zaczął mu się uważnie przyglądać, gdyż zaciekawił go ten jasnowłosy olbrzym o potężnych barach. Twarz miał opaloną na ciemny brąz, co świadczyło, że był marynarzem, o tym mówiły też rysunki wytatuowane na rękach i wyglądające spod koszuli, rozpiętej na szerokiej, wypukłej jak kopuła piersi.
Olbrzym posiadał wąskie, czarne, skośne oczy, wydatne kości policzkowe i z lekka wydęte wargi.
– Mieszaniec białego człowieka i Mongoła! – pomyślał Pitt.
W tej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk, coś szczękło, trzasło, i tona skrzyń z daktylami wysypała się do morza z pękniętej sieci, którą wyciągano ładunek z wnętrza dużego statku.
Zaczęto wyławiać skrzynie z wody, kląć i biadać nad tym, że z powodu pęknięcia sieci winda będzie stała nieczynna i że trzeba szukać nowej partii robotników. Pitt zjawił się przed kapitanem okrętu, jakby wyskoczywszy spod ziemi.
– Jedno słowo, kapitanie! – rzekł swobodnym głosem.
– Czego tam, do stu zerwanych kotwic? – wrzasnął kapitan, Prowansalczyk.
– Potrzebuję pracy – zaczął Pitt.
– No to stawaj i nie gadaj długo! – przerwał mu kapitan. – Muszę znaleźć jeszcze pięćdziesięciu ludzi, bo inaczej nie zdążę na termin wyładować statku!
– Chwileczkę, kapitanie – wtrącił Pitt. – Przysługa za przysługę! Ja panu w godzinę naprawię sieć, a pan kapitan wyrobi mi stałą posadę w biurze swojego towarzystwa lub na statku.
– Nie zawracaj mi głowy! – ryknął kapitan. – Całą sieć diabli wzięli, a ten mi gada o naprawie. Gdzie tu znaleźć takie sznury? Nowej sieci dziś nikt nie pożyczy. Wszystkie krany pracują…
– To już moja sprawa, kapitanie. Jeżeli pan powierzy mi sieć, wtedy, po wyładowaniu statku, muszę mieć posadę. Jeżeli zgoda, to winda za godzinę będzie czynna.
– Jeżeli to nie blaga, zostaniesz majtkiem na mojej „Akrze", jeżeli skrewisz, skręcę ci twarz na przeciwległą stronę medalu, tak że będziesz patrzał ciągle poza siebie! – rzekł kapitan, podnosząc przed nos Pitta bardzo wymowną pięść.
– Zgadzam się na te warunki! – zaśmiał się Pitt i pobiegł do sklepu ze sznurami. Kupił tu pęk cienkiego szpagatu manili i powrócił do porwanej sieci.
– Z tych nici będziesz plótł sieć? – krzyknął wściekłym głosem marynarz.
– Cierpliwości, kapitanie! – uspokajał go Pitt i zaczął szybko zwijać sznury w gruby, mocny powróz, mocniejszy od lin okrętowych, czego nauczono go w więzieniu.
Po godzinie sieć była naprawiona. Kapitan nie posiadał się z radości.
– Bosmanie! – krzyknął. – Przyjdzie tam do was nowy majtek – Pitt Hardful, dajcie mu coś do zjedzenia, a wlejcie mu w gardziel w moim imieniu i na mój rachunek pół litra najmocniejszego alkoholu. Będziecie mieli z niego pociechę!