– Niezawodnie, kapitanie! – potwierdził Pitt. – Znam się bowiem nie tylko na sznurach, lecz także na ślusarce, na medycynie, na prawach przeróżnych – od międzynarodowego do karnego włącznie, na rachunkowości, mówię po angielsku, hiszpańsku, niemiecku i francusku.
– Dość! – wolał kapitan. – Boję się, że grasz na fortepianie i umiesz tresować dzikie zwierzęta. Idź już na „Akrę", tam cię ukontentują bosmani z kolejnej warugi.
Pitt skierował się do trapu, gdy nagle ktoś położył mu rękę na ramieniu.
– Przepraszam! – rozległ się głuchy, ponury głos. – Mam do pomówienia z wami.
Pitt obejrzał się. Za nim stał złotowłosy olbrzym z tatuowanymi rękami i przyglądał się mu uważnie.
– Tam na tym statku będą wam płacić mało, a głupiej pracy będziecie mieli dużo. Nigdy się nie wybijecie ze szpardeku na wyższe stanowisko. Widziałem waszą robotę z siecią i słyszałem, co umiecie. To akurat jest mi potrzebne! Pływam własnym statkiem, niedużym. Wezmę was na pomocnika. Pensja dziesięć funtów szterlingów miesięcznie w porcie i dwadzieścia na morzu. Trzy procent od zysku. Czy zgoda?
– Zgoda, jeżeli pan nie handluje niewolnikami i nie jest piratem – odpowiedział Pitt.
– Ludźmi nie handluję, lecz czasem kogoś się puści na dno, gdy zajdzie potrzeba -mruknął olbrzym.
– Przy mnie tego nie będzie – rzekł spokojnie Pitt.
– Zobaczymy! – znowu mruknął nieznajomy, a skośne oczy błysnęły.
– Zobaczymy – powtórzył z łagodnym spokojem Pitt. – Płynę z panem.
– Zrobione! – zawołał marynarz. – Nie będziesz żałował, jeżeli zechcesz być posłuszny moim rozkazom. Po dwóch, trzech latach obłowisz się niczym bankier z angielskiego city.
– Bardzo to pożądane, kapitanie! – zauważył Pitt, przyglądając się olbrzymowi. – Mam tylko pewne zastrzeżenie,, bardzo zresztą drobne.:
– Mów – burknął olbrzym. – Widzę, że jesteś prawnikiem, bo lubisz dużo gadać.
– Długo milczałem – z uśmiechem odpowiedział niedawny aresztant – więc chcę się teraz nagadać. Ale to tylko na początku. Później będę mówił tylko wtedy, gdy zajdzie potrzeba. Więc co do moich zastrzeżeń, to dotyczą one posłuszeństwa i wzajemnego naszego stosunku.
– Wzajemnego stosunku? – zapytał marynarz, podnosząc ramiona. – Co to takiego? Pitt wybuchnął śmiechem, bo już wiedział teraz, z kim ma do czynienia.
– To się wyjaśni powoli z naszej rozmowy! – odpowiedział. – Najpierw o posłuszeństwie. Będę posłuszny jak najsprawniejszy żołnierz, lecz do czasu, póki nie zamajaczą przede mną mury więzienia, niezależnie od tego, w jakim kraju zostały zbudowane. Wtedy będę nieposłuszny, rozkazów nie wykonam, będę walczył, jak mogę i umiem.
– Głupi jesteś! – pogardliwie rzucił olbrzym. – Więzienia pobudowano dla słabych i tchórzliwych, nie dla silnych i śmiałych.
– No, tak! Miałem towarzysza. Numer 39, był Murzynem i lubił mówić przysłowiami -opowiadał ze śmiechem Pitt. – Otóż powtarzał on często, że „jeżeli potężny i bogaty człowiek powie, że woda na rzece jest mocna jak whisky, słabi i tchórzliwi uwierzą i upiją się".
– Mądry człowiek był ten Numer 39! Czy należał do załogi jakiegoś okrętu? – zapytał złotowłosy marynarz.
– I tak, i nie! – wzruszył ramionami Pitt. – W każdym razie był to okręt stojący na mocnej kotwicy i gnijący w porcie.
– Podła pozycja! – zawołał olbrzym i splunął.
– Jednak odbiegliśmy od tematu naszej rozmowy, kapitanie! – zauważył Pitt. – Muszę oświadczyć z całą stanowczością, że oprócz potężnych i bogatych uznaję jeszcze jeden rodzaj ludzi, a mianowicie uczciwych. Jeżeli będę w gronie takich ludzi na waszym okręcie -popłynę i stanę się dla was pożytecznym. Jeżeli nie – pójdę jeść i pić na „Akrę"!
Marynarz milczał, z ukosa patrząc na spokojnego młodzieńca, na jego bladą twarz, zaciśnięte usta i badawcze oczy o twardym wzroku.
– Szerszeń z ciebie, przyjacielu! – mruknął nareszcie. – Szkoda, ze jesteś otumaniony przesądami jak mój kuk. Chińczyk, dymem opium.
– Idę na „Akrę", bo mi się jeść chce, kapitanie! – rzekł z uśmiechem Pitt. – Do widzenia gdzieś… kiedyś!.
– Jeszcze nie było powiedziane ostatnie słowo! – zawołał marynarz, kładąc mu rękę na ramieniu. – Daję ci słowo, że nie krzywdzimy nikogo, chyba po pijanemu na brzegu, po tawemach. Nie kradniemy nic, lecz swego bronimy pazurami i nikomu nie damy, chociażby doszło do noża lub kuli.
Pitt Hardful milczał i myślał, nie spuszczając oczu z ponurej, lecz wyrazistej twarzy marynarza.
– Nie oddamy swego – ciągnął dalej olbrzym, zaciskając pięści – bo proceder nasz ciężki i niebezpieczny. Przez osiem miesięcy igramy ze śmiercią, i musimy za to mieć zyski.
– To mi wystarcza i dogadza – powiedział Pitt. – Teraz co do owych wzajemnych stosunków. Nie lubię poufałości, nie znoszę, gdy mi mówią „ty" bez mego pozwolenia i bez racji pakują pięść pod nos lub oczy. Nazywam się Pitt Hardful i tak powinni zwracać się do mnie wszyscy, jeżeli chcą mieć we mnie dobrego towarzysza i chętnego pomocnika. To moje warunki!
– Zrobione! – zgodził się marynarz. – Będę cię nazywał mister Siwir, bo jesteś istotnie surowy.
– Mister Siwir dobrze brzmi! Niech tak będzie! – rzekł Pitt. – Teraz pójdę do kapitana „Akry", aby mi zapłacił za naprawę sieci.
– Daj spokój! – zaśmiał się olbrzym. – Ten Francuz da ci jakie pięćdziesiąt franków całej parady. Masz tu pięć funtów zaliczki, przepij je w tawernie, a około północy znajdziesz tu, przy składach węglowych, koło brekwateru moją jolkę. Ona cię przyholuje do burty
„Witezia".
– Dziękuję za zaliczkę – rzekł Pitt, chowając biały banknot do kieszeni marynarki. -Jednak muszę upomnieć się o zapłatę. Każda praca powinna być wynagrodzona. O północy będę na „Witeziu".
Potrząsnąwszy ręką marynarza, nowy pomocnik kapitana wszedł na pokład „Akry" i zażądał płacy za dokonaną naprawę sieci. Wkrótce wychodził, przesuwając w palcach nowy, chrzęszczący stufrankowy papierek.
Zjadłszy obiad w małej portowej tawernie i napiwszy się, ku wielkiemu zdziwieniu pijanego posługacza, zamiast alkoholu czarnej kawy, Pitt wszedł do parku, skąd rozlegał się obszerny widok na morze. Usiadł na ławce i zapalił fajkę. Czuł się znowu szczęśliwy radością życia, a myśli od razu zagasły w jego duszy.
Przywrócił go do rzeczywistości ogłuszający huk lokomotywy towarowego pociągu. Spojrzał i dostrzegł długą smugę połyskujących w słońcu szyn kolejowych. Biegły na północ – tam, gdzie pozostawił rodzinne miasto, dom i więzienie.
Ha, więzienie – uśmiechnął się Pitt. – Szkoda, że nie ma tu Juliana Miguela. Zabrałbym go z sobą. Biedak z pewnością przeraziłby się widząc, że droga uczciwego życia nie kończy się na brzegu, a ciągnie się hen, daleko, tym oto białym śladem, który pozostawiają po sobie odpływające w szeroki świat okręty…
O północy mała szalupa dowiozła Pitta do czarnej burty trzy-masztowego szonera. Podpłynęła od strony rufy, gdzie połyskiwała mosiężna tablica z napisem „Witeź".
Na deku stał złotowłosy olbrzym.
– Witam pana, mister Siwir, na pokładzie mego „Witezia" – rzekł marynarz, wyciągając do przybyłego rękę. – Nazywam się Olaf Nilsen, jestem właścicielem i kapitanem tej łupiny.
W pół godziny później Pitt chrapał w swojej kajucie.
NA POKŁADZIE „WITEZIA"
Wybiły dzwonki warugi, rozległ się gwizdek bosmański i po nim głośny okrzyk:
– Owral! Wszyscy na pokład!
Sygnał ten obudził Pitta, zerwał się więc z łóżka i zaczął się szybko ubierać. Nie skończył jednak, gdy w drzwiach kajuty wyrosła barczysta postać Olafa Nilsena.