Gdy grób został pokryty i zabity deskami, postawiono na nim stary, dziurawy kocioł do góry dnem, a obok skrzyni przewrócone narty i duży mosiężny dzwonek.
Pogrzeb był skończony.
Wszyscy powracali do koczowiska, bojąc się obejrzeć, co jest uważane za wielki grzech. W połowie drogi jeden ze starców wyciął dwa pręty i wetknął je w śnieg, pochylając jeden w stronę grobu, drugi w kierunku obozowiska i mówiąc:
– Ta będzie twoja droga, a tamta nasza. Prosimy cię bardzo: krocz zawsze swoją drogą! Słysząc to Luda trącił Nilsena i mruknął:
– Ehe! Mają dość nieboszczyka! Nie chcą już go oglądać.
Obchodząc terenrobót, Pitt usłyszał pewnego razu rozpaczliwe krzyki, dochodzące z koczowiska Samojedów. Myśląc, że stało się jakieś nieszczęście, szybkim krokiem podążył do obozu.
Przybył już za późno, bo ujrzał młodego, nagiego tubylca, żałośnie płaczącego.
– Co się stało? – spytał Hardful jednego z Samojedów.
– Odbył się sąd! – odparł zapytany. – Ten młodzieniec ukradł nóż sąsiadowi i za karę wyrokiem starców został poddany chłoście.
– Jeżeli jest złym człowiekiem, taka kara nie pomoże… – zauważył Pitt.
– Pomoże! – zaprzeczył z przekonaniem Samojed. – Złoczyńca wie, że po drugiej chłoście zostanie wygnany z koczowiska na zawsze, a wtedy zginie od zimna lub od zgrai zgłodniałych wilków.
– Jaką karę wyznaczają wasi starcy za mord? – pytał Pitt.
– Chłostę, zawsze chłostę! – objaśnił Samojed.
– Więc kary śmierci nie znacie? – zadał pytanie cywilizowany człowiek.
– Zabijać człowieka wolno tylko w bitwie lub przez osobistą zemstę w uniesieniu! – odparł półdziki koczownik. – Lecz zgromadzenie sędziów uczynić tego nie może – w obawie zemsty samego Numy!
Pitt zamyślił się, bo przypomniał sobie, że ze znanego mu więzienia pewnej ponurej nocy jesiennej wywieziono człowieka na stracenie z wyroku zgromadzenia sędziów, zupełnie obojętnych dla zbrodniarza i jego ofiary.
– Różni ludzie i różne poglądy! – pomyślał. – A jednak nie zawsze dziki człowiek ma dzikie myśli i przekonania…
Już Tajmyrskie Jezioro zamarzło i załoga statków każdego ranka przebijała lód dokoła burt, aby ochronić od zniszczenia tarcice obszycia, gdy w domu kapitana zjawił się książę Sabkan, zapraszając ich na wesele.
Nilsen i Pitt poszli razem z księciem.
Był to niemłody już człowiek, krępy, mały, o żółtej skórze i twardych, czarnych włosach.
Na pozbawionej śladów zarostu twarzy, o wystających kościach policzkowych i piwnych, skośnych oczach, nie można było dostrzec żadnej myśli. Ciężka walka tubylców o byt, zmaganie się z surową naturą rozwijają silę fizyczną i wytrzymałość nadzwyczajną, lecz zabijają wszelkie odruchy duszy. Tubylcy biernie kierują się prawem obyczajowym, lecz żadna nowa myśl nie rodzi się w ich mózgu, obezwładnionym lękiem przed naturą i duchami.
Ceremonia ślubna była nader prosta.
Zarżnięto kilka młodych reniferów i gospodarz zaprosił gości na ucztę. Starszyzna i krewni księcia rzucili się na jadło, wychwalając bogactwo i hojność szczęśliwego oblubieńca oraz piękność i cnotliwość jego przyszłej żony.
Książę był mocno podchmielony, ponieważ ciągle dolewał sobie kwaśnej wódki z fermentującego mleka i jagód, i zabawiał gości opowiadaniem o swoich sprawach.
– Loniga drogo mnie kosztowała! Zapłaciłem za nią jej ojcu, Muranowi, kałym z sześćdziesięciu reniferów… Lecz stary Murań też był hojny. Loniga wniosła mi w posagu cały nowy czum, trzy narty i trzy jelenie z rzędem… Loniga będzie szczęśliwa, bo podaruję jej nesowo – kaptur z najlepszych soboli, ozdobiony skórkami gronostajów, bogato haftowaną pany i szeroki szi ze srebrnymi guzami i bursztynowymi wisiorkami. Moja pierwsza żona była moją macochą, z którą po śmierci ojca ożeniłem się podług naszego zwyczaju, lecz ona nie dostała takich upominków ślubnych, druga – siostra mojej żony – dostała tylko nową pany, ale Loniga znajdzie jutro piękne, bogate stroje w swej skrzyni ślubnej…
Nie czekając, aż goście zjedzą mięso z trzech reniferów, kapitanowie nieznacznie się wymknęli z czumu uszczęśliwionego nowożeńca i poszli, dzieląc się wrażeniami, w stronę pagórków, porośniętych niskimi modrzewiami.
Pitt i Olaf Nilsen dość szybko posuwali się na swoich nartach. Skrzepły śnieg skrzypiał i dzwonił jak stłuczone szkło pod nogami. Kilka razy z wyrw w śniegu wyskakiwały białe zające i zrywały się z głośnym krzykiem spłoszone pardwy.
Nagle Nilsen zatrzymał się i ręką wskazał długi ślad, przecinający białą płaszczyznę.
– Norweskie narty! – zawołał. – Któryś z naszych ludzi przeszedł w stronę pagórków, lecz nie powrócił dotąd.
– Dziś. niedziela! – odparł Pitt. – Z pewnością jeden z naszych myśliwych wybrał się na polowanie. Może Rynka lub Foster?
– Zobaczymy go ze szczytów pagórków – rzekł Nilsen: – Za nimi rozciąga się równina. Daleko nie mógł odejść, bo ślad zupełnie świeży.
Ruszyli naprzód, rozmawiając o losach swego przedsiębiorstwa, które już dało im olbrzymie bogactwo, a obiecywało do lata podwoić je lub potroić, gdyż z każdym dniem robotnicy wykrywali coraz obfitsze złoża złotodajnej ziemi.
– Wy, kapitanie Siwir, już docieracie do swego celu… – rzekł smutnym głosem Nilsen. – A
ja?
Pitt milczał, czekając na dalszeslowa Norwega, lecz gdy ten się nie odzywał, zaczął mówić:
– Wy też docieracie do swego celu, kapitanie! Od was wszystko będzie zależało. Ja się usunę z waszej drogi. Pozostaniecie we dwoje z Elzą… Zróbcie coś takiego, co jej zaimponuje i porwie ją, a pamiętajcie, że ta kobieta marzy o innym życiu. Dajcie jej to życie… Macie możność, bo jesteście bogaci…
– Czyż samo bogactwo wystarczy? – spytał zatrzymując się Nilsen. – Elza Tornwalsen marzy o takim życiu, jakiego nie można nabyć za pieniądze całego świata! Ona tęskni do pięknego, jasnego i kulturalnego bytu. Ja, Olaf Niisen, dawny przemytnik, półpirat, prosty, ciemny szyper, nie znam takiego życia, nie rozumiem go, bo nigdy nie zaznałem. Jakżeż potrafię poprowadzić za sobą Elzę?
Machnął ręką z rozpaczą i zaczął zapalać fajkę.
– Niech Elza was poprowadzi… -poradził Pitt.
– Czy ona zechce?! – zawołał Nilsen. – Ona nikogo nie widzi poza wami, kapitanie Siwir…
– Gdy odjadę, nie będzie widziała i zapomni – rzekł wesołym głosem Biały Kapitan.
– Nie mówcie tak, Pitt Hardful! – ponuro mruknął Nilsen. – Nie znacie Elzy Tornwalsen. Ona powiedziała, że was kocha i że będzie czekała. Tak będzie, aż się przekona, że nigdy już nie powrócicie do nas…
– Powrócę do swego miasta i – ożenię się! – wybuchając nieszczerym śmiechem zawołał
Pitt.
– Nie rzucajcie słów na wiatr, bo nie wierzę wam! – powiedzie Nilsen. – Nie dla was spokojne życie w mieście, gdzie wam zatrute serce… Porzucicie je prędko, a wtedy…
Kapitan umilkł i znowu machnął ręką.
– Co wtedy? – spytał Pitt.
– Powrócicie do nas i… odbierzecie mi ostatnią nadzieję… – szepnął Norweg drżącym głosem.
– Może na wasze szczęście umrę… – rzekł Pitt.
– Elza Tornwalsen będzie was opłakiwała przez całe życie i w sercu jej dla nikogo już nie będzie miejsca, kapitanie Siwir! Ja dobrze znam Elzę. Jej miłość jest głęboka jak nasze fiordy, a trwała jak skały północnych granitowych spychów.
Umilkli i poszli dalej.
– Cóż ja mam uczynić, abyście byli szczęśliwi, Olafie Nilsen? – zaczął znowu Pitt. -Wierzcie mi, że chętnie byłbym drużbą na waszym ślubie z Elzą…