Выбрать главу

Powiedział i od razu przyłapał siebie na tym, że stanęła mu w myśli wiotka postać Elzy Tornwalsen, jej niebieskie, głębokie oczy, bujne, popielate włosy i wysoka, falująca pierś. Kapitan nic nie odpowiedział.

– Poradźcie! – nastawał Pitt. – Dlaczego nic nie mówicie? Nilsen westchnął i szepnął:

– Niech los radzi… On jeden może wyjaśnić i rozstrzygnąć wszystko… Człowiek tu nic nie poradzi, bo inaczej – dawno nie żylibyście już, Pitt Hardful, poszlibyście w ślad za Mito, Ikonenem i innymi, z którymi mogłem walczyć i zwyciężać…

– Nic ja na to nie poradzę w takim razie! – rzekł z goryczą Pitt. – Pamiętajcie, com powiedział: odejdę od was na zawsze… Już niewiele czasu pozostało…

Nilsen znowu westchnął, a może jęknął, i więcej się nie odzywał. Zaczęli wchodzić na dość strome spadki pagórków, falistą linią uciekających na wschód. Gdy weszli na szczyt, ujrzeli w oddali rosnący w niewielkiej kotlinie ciemny, prawie czarny gaj modrzewiowy. Ślad nart prowadził do lasu.

Zmierzch szybko zapadał. Na niebie zapalały się gwiazdy.

– Późno już! – zauważył Nilsen. – Z pewnością tamten dawno powrócił, okrążywszy łańcuch pagórków.

– Zbłądzić tu niepodobna! – zgodził się Pitt. – Powracajmy! Nagle z lasu doszedł ich krótki, urwany krzyk człowieka i głuchy, potężny ryk. W jednej chwili zsunęli się po stromym spadku góry i pomknęli w kierunku lasu. Pod niewysokim sklepieniem rozłożystych gałęzi panował gęsty mrok.

– Hej, kto tu jest? – wołali, omackiem idąc naprzód i uderzając się o pnie modrzewi. Słaby jęk odpowiedział im z ciemności.

Posuwali się dalej, kierując się za tym głosem.

Pitt dostrzegł w ciemności jakąś ruszającą się postać- i podążył ku niej. Olbrzymie cielsko nagle wyrosło przed nim, rozległ się chrypli-wy, wściekły ryk – i porwany potężną silą Pitt, czując straszny ból w ramieniu i karku, padł, przywalony szamocącym się nad nim wrogiem. Uczuł gorący oddech potwora i o kilka cali od swej twarzy dojrzał kudłatą głowę białego niedźwiedzia.

– Na pomoc!- krzyknął, z całej siły uderzając pięścią w rozwartą paszczę i jednocześnie kopiąc niedźwiedzia obydwiema nogami.

Potwór odskoczył i podniósł się na tylne nogi, przygotowując się do ataku. W tej chwili nadbiegał Nilsen. W ciemności dojrzał zwierza i nie czekając napadu, zrzucił futrzaną kurtę, owinął nią lewe ramię. i z całej siły uderzył prawą ręką niedźwiedzia między oczy. Cios był tak silny, że obalił zwierza na wznak. Porwał się jednak natychmiast i rycząc sunął ku cofającemu się Nilsenowi.

Jednak Pitt zdążył już się podnieść i spojrzawszy za siebie, spostrzegł leżącego na śniegu człowieka. Skoczył do niego, aby wziąć karabin, lecz w ciemności nie mógł go znaleźć. Schyliwszy się nad leżącym, dojrzał siekierę, zatkniętą za pasem. Porwał ją i pobiegł do Nilsena. Niedźwiedź doszedł już do kapitana i podniósłszy się na tylne nogi, starał się uderzeniem potężnej łapy zdruzgotać mu głowę lub zerwać czaszkę.

Pitt zaszedł z tyłu i ciął niedźwiedzia siekierą. Czy działając tylko jedną ręką chybił, czy zwierz pochylił w tej chwili łeb – nie wiadomo. Dosyć, że ostrze spadło mu na grzbiet.

Potwór obrócił się z szybkością błyskawicy i uderzeniem łapy zwalił Pitta, jednocześnie padając na niego i usiłując wbić mu w pierś połyskujące w ciemności ogromne kły.

Od potężnego ciosu Pitt stracił przytomność i z pewnością zginąłby, gdyby Nilsen nie był porwał wytrąconej towarzyszowi siekiery i ze straszliwym rozmachem nie opuścił jej na wroga. Prawa łapa zwierza wraz z ramieniem natychmiast zwisła bezwładnie, niemal odrąbana od ogromnego cielska. Drugie uderzenie rozłupało niedźwiedziowi czaszkę. Padł, chrapiąc i bluzgając krwią.

Olaf Nilsen szybko narąbał gałęzi i rozpalił ognisko.

Długo cucił towarzysza, aż Pitt powrócił do przytomności. Leżał jęcząc i wypluwając płynącą mu z gardła krew.

Nilsen zaczął oglądać znalezionego w lesie człowieka. Był to Anglik Morris Foster. Nie ulegało wątpliwości, że niedźwiedź znienacka rzucił się na myśliwego, uderzeniem łapy strzaskał mu karabin i rozbił głowę, łamiąc kość pacierzową. Zaczął już szarpać swoją ofiarę, gdy nadbiegli nowi przeciwnicy.

Foster nie żył…

Olaf Nilsen zamyślił się, a potem pochylił nad zabitym, zdjął z niego futrzaną malcię samojedzką używaną w zimie przez robotników „Złotej Studni", zarzucił ją na ramię i podniósłszy bezwładnego Pitta, ruszył w stronę pagórków. Długo mozolił się kapitan, nim zdołał wejść na szczyt. Tu złożył rannego, przykrył go ubraniem Fostera i rzekł do Pitta:

– Zaczekajcie, pobiegnę do Sambjedów po pomoc!

Z tymi słowami zsunął się z pagórków i popędził w stronę obozu tubylców, gdzie szkarłatnymi plamami występowały z mroku ogniska.

Późno w nocy Samojedzi na swoich sankach dowieźli do obozu w dolinie Numy rannego Pitta i zmarłego Anglika. Olaf Nilsen kroczył na czele smutnego pochodu i towarzyszącego mu tłumu tuziemców.

Walicki przez całą noc nie odchodził od rannego Białego Kapitana, a z nim razem czuwała Elza Tornwalsen.

Blada, z szeroko rozwartymi oczami, które stały się przepaściste i czarne, z mocno zaciśniętymi wargami stała przy ledwie oddychającym Pitcie Hardfulu i zaciskając drobne, silne dłonie, aż palce chrzęściły, szeptała namiętnie:

– Nie umrzesz… nie umrzesz… bo kocham cię, bo jesteś moim życiem, bo Bóg nie dopuści tak wielkiej i strasznej krzywdy dla mnie, biednej, samotnej, stęsknionej, Nie umrzesz, bo nie dokonałeś swego dzieła… Słyszysz? Nie dokonałeś jeszcze!…

Powiadomieni o wypadku z Białym Kapitanem, zbiegli się wszyscy robotnicy „Złotej Studni", kupcy i ich ludzie i tłocząc się przy barakach, czekali na wieści o rannym. Dwa dni zmagał się Pitt Hardful ze śmiercią, nareszcie usnął spokojnie.

– Będzie żył- oznajmił pewnego dnia Walicki. -Jednak lewą ręką władać nie będzie… Wszystkie mięśnie ma poszarpane i porwane nerwy. Na nic taka ręka!

Ciągnęły się długie dni i tygodnie choroby Pitta Hardfula. Bardzo powoli powracały mu siły. Godzina po godzinie odzyskiwał władzę w szyi i w złamanej pod ciężarem potwornego niedźwiedzia nodze. Długo nie ustawały krwotoki z płuc, rozbitych uderzeniem potężnej łapy północnego drapieżnika.

Wypadek z Pittem uczynił zimowe leże białych ludzi jeszcze bardziej ponurym i przepojonym trwogą.

Zima zawładnęła tundrą niepodzielnie. Zniknęły bez śladu wszystkie, najsłabsze nawet, ledwie dostrzegalne błyski jedną chwilę trwających zórz porannych. Mróz polarnej nocy -żałobnej siostrzycy zimy północnej, otulił kirem cały świat.

Biały Duch coraz częściej zaglądał do tundry i mknął po niej hucząc, wyjąc i sycząc, podnosił i miotał z wściekłością stosy skrzepłego śniegu lub zasypywał domy i las wydmami miękkiego, zimnego puchu, twardniejącego na mrozie i zamieniającego się na lód. Biały Duch Północy zmuszał mrożącym swym tchnieniem grube pnie modrzewi i świerków, żeby pękały niby pod uderzeniem pioruna. Z hukiem biegły po lodzie jeziora wężowe szczeliny i toczyły się z gór odpadające odłamy skał.

Szkorbut, dziwny, niepojęty lęk i głucha rozpacz gnębiły ludzi, a w barakach najweselsi nawet, jak Julian Miguel, Luda, Lark i Kula Bilardowa, chodzili ze zwieszonymi głowami i przygasłymi oczami.

Z wielkim trudem odkopywano codziennie ścieżki prowadzące do szybu i do składów z narzędziami, lecz robót nie przerywano, tylko kierowano nimi teraz innym sposobem. Coraz częściej drżały domy od wybuchających pod ziemią cegiełek piroksyliny, rokaroku i dynamitu. Ale chociaż złoto napływało coraz obficiej i już napełniło cały skład, nikogo to nie cieszyło, bo jadowita, beznadziejna noc zabijała radość w każdym sercu.