Выбрать главу

Pewnego dnia czy nocy – mieszkańcy osady w dolinie Numy od.dawna już tego nie odróżniali – wszyscy nagle się obudzili.

Jakiś niepokój niewypowiedziany, bicie i ściskanie serca, przeczucie czyhającego niebezpieczeństwa owładnęły ludźmi. Zerwali się na równe nogi i natychmiast rozległy się krzyki radosne i trwożne zarazem:

– Dzień! Dzień!

Istotnie przez okna wdzierały się do wnętrza baraków jaskrawe potoki światła, skrzył się śnieg i migotały różnymi ognikami zamarznięte szyby okien.

Robotnicy narzucając na siebie futrzane malcie wypadali z domów. Kłujący i tamujący oddech mróz obezwładniał ludzi.

– Co to jest? – pytano. – Czy się gdzieś pali? Jednak dymu nikt spostrzec nie mógł, a tymczasem za lasem i za grzbietem górskim drgała, podnosząc się coraz wyżej i wyżej, łuna rozświetlająca całą okolicę i ogarniająca namiot czarnego nieba.

Trwoga zapanowała wśród ludzi. Dopiero Olaf Nilsen uspokoił ich.

– Zaczyna się okres polarnych zórz. Będą trwały dwadzieścia sześć dni.

Na niebie bez przerwy płonęły te tajemnicze łuny bez ognia. Były to wybuchy światła, jakaś nieznana, zagadkowa walka ukrytych potęg. Białe, zielone, niebieskie i różowe pasma, sunące po niebie węże, smugi, zygzaki i płachty miotały się, drgały i przelewały kaskadami ruchomych falujących promieni, tryskały snopami i kaskadami ogni, układały się w koła i półkola, w fantastyczne kolumny, podtrzymujące ciemne sklepienie nieba, w ogniste rogi lub tysiączne ramiona nieznanego bóstwa o imieniu nigdy ustami ludzkimi nie wypowiedzianym. Chwilami zdawało się, że gdzieś daleko, za zamarzniętym oceanem, za sunącymi jak widmo śmierci lodowcami, za istniejącymi w wyobraźni śmiertelników lądami wybucha potężny wulkan, walczący z martwotą i okrucieństwem zimy; nieraz ludzie kamienieli z przerażenia spoglądając na kłębiące się, świetlane zjawy, bijące w bezdeń przestrzeni ognistymi mieczami i włóczniami walcząc z wrogiem nieuchwytnym dla zmysłów mieszkańców skuter lodem ziemi.

I nagle… wszystko gasło, znikało, rozwiewało się jak mara senna, jak obłędne majaczenie szaleńca, a wtedy noc jednym zamachem narzucała na ziemię swój czarny płaszcz. Mrok jak potwór apokaliptyczny połykał od razu cały świat, od krańca do krańca, dysząc rozpaczą i beznadziei bolesną – jak nigdy nie gojąca się rana.

– Słońce zdechło, czy co u licha? – mruczał Rudy Szczur, paląc fajkę po fajce.

– Zdechło, nie zdechło, a że się zmordowało tym ciągłym łażeniem po niebie, to już nawet Falkonet zrozumie – dorzucał Kula Bilardowa.

– Taki żywot będziemy pędzili w piekle, mili barankowie! – ze smutnym westchnieniem mówił Puchacz, a nos jeszcze bardziej zaglądał mu do ust, – A nawet gorszy! Bo tu człek od czasu do czasu łyknie sobie dżinu, pyknie fajkę, a tam…

– Co tam? – pytano melancholijnie nastrojonego Puchacza.

– Nie wiem! – odpowiadał z całą szczerością.

– Więc stul dziób i nie kracz! – oburzył się Crew.

– Pójdę do kapitana Nilsena prosić o dźin! – zakończył Puchacz.

– Proś o ten, co w małych butelkach, bo lepszy i mocniejszy, a więc skuteczniejszy na nasz frasunek – doradzał Kula Bilardowa. – Mnie prosić nie wypada! Jestem oficjalną osobą przy głównym kuku.

– Zmiatasz ozorem wypróżnione półmiski, osobo! – zaśmiał się Rudy Szczur i podnosząc się zawołał:

– Trzecia zmiana – do szybu! Ludzie zaczęli się ubierać i wychodzić z baraku. Za ścianami domów wył wicher i wściekle ciskał w szyby skrzepłym śniegiem. Zaczynała się purga -mroźna śnieżyca, pełna zgiełku, przeraźliwych jęków i miotających się, mknących zewsząd widm bladych, chybkich i lękiem przejmujących.

Biały Duch wysyłał na podbój i mord swych gońców – zwiastunów śmierci. Zrodziły ich brzemienne nienawiścią do życia góry lodowe, sunące leniwie ze skał nieznanych wysp i lądów, a wynurzające się nagle z otchłani Północnego Oceanu niby olbrzymie, opancerzone, najeżone spiczastymi szponami i kolcami twory ponurych sag dawno wygasłych ludów -tytanów.

Elza Tornwalsen nie mogła oczu oderwać od płonącej na czarnym niebie zorzy polarnej. Pociągały ją, wprawiały w niemy zachwyt i bezwład rozkoszny te zmagające się z mrokiem promienne widma, drgające nad horyzontem i dosięgające zenitu, gdzie, przebiwszy namiot nieba, ulatywały w nieznane zaświaty.

Czuła samotna kobieta, pchnięta przez dziwny los na bezdroża myśli i uczuć, nić łączącą jej duszę z tajemniczymi, lecz pokrewnymi zjawami. Wpatrzona i zaczarowana, widziała w orgii szalejącego światła istoty żywe, promienne i piękne, do aniołów Bożych podobne, o srebrzystych, wielopiórych skrzydłach, w diamentowych koronach i barwnych wieńcach na złotych, powiewnych włosach, w szatach niebieskich, zielonych i różowych. Spoglądała w ich oczy pełne zachwytu i namiętnego dążenia, słyszała lekki szelest ich falujących płaszczów, głosy dalekich lutni i harf śpiewających potężny hymn Sprawiedliwości przedwiecznej, surowej i wspaniałej Prawdy, co stworzyła w Duchu i z Ducha świat cały i nadała mu bieg wiekuisty – czy był to ruch najpotężniejszych planet i wielki żar słońca, czy najdrobniejsze wypadki ziemskie i trwający chwilę jedną byt najlichszych istot.

Kobieta, marząc w tęsknym zmroku i ciszy fiordów, wiedziała, że jakieś wielkie, potężne duchy wyzwoliły się z krępujących więzów i mknęły w przestworza, aby stanąć przed Sprawiedliwością ze spiżu, przed Prawdą z twardego kryształu i zanieść wieść o nich ludziom-braciom, tęskniącym bezsilnie, marzącym w rozpaczy, łaknącym i spragnionym w pustyni szarego życia…

Elza Tornwalsen, żona garbusa Waege, kobieta, dla której bez jej woli i wiedzy lala się krew, wybuchało zarzewiem pożądanie, szczękała nielitościwymi kłami udręka – czuła wyraźnie, jak muskały ją promienne skrzydła duchów, jak zaglądały w jej serce źrenice świetlanych zjaw, i słyszała skierowaną do siebie pieśń, brzmiącą jak dalekie echo.

Gdy na północnej połaci nieba wykwitła tęcza wielobarwna, a pod nią świetlany krzyż, Elza wzdrygnęła się i dłonie przycisnęła do piersi w zachwycie i porywie modlitwy.

Zrozumiała bowiem w onej chwili kosmicznego objawienia, że wszystko powstało z matki Męki.

Męka tęsknoty i szukania zrodziła syna i małżonka. Ducha Porywu. Było to pierwsze bóstwo, z chaosu i zgiełku ulepiające Ład i przedwieczne Prawo, przekształcające je w nowe formy, gdy Męka gnała Ducha wzwyż i w dal.

Pojmowała zachwycona rybaczka, że Męka i Duch-Poryw prowadzą śmiertelników ku wielkim, nieznanym, wzrokiem i umysłem nie ogarniętym celom, że wytwarzają burzliwe wiry, pochłaniające rzesze innych ludzi – aż zdruzgoczą słabych, a silnych wyniosą na słońcem zalany brzeg, gdzie radosne, pełne wonnych kwiatów łąki, zielone góry i czyste, szemrzące potoki dadzą zapomnienie i ukojenie po straszliwej, śmiertelnej walce.

– Błogosławiona bądź, męko moja! – szeptała bezdźwięcznie kobieta i spokój łagodny wstępował do wzburzonej duszy.

Gdyby Elza Tornwalsen umiała wypowiadać swoje myśli i gdyby rzuciła je ludziom zgromadzonym w zasypanej śniegiem i skutej lodem kotlinie Numy, niejeden z niedawnych zbrodniarzy w porywie modlitwy i w zachwycie przebaczenia wzniósłby oczy ku niebu – tej niezgłębionej kolebce światów i zjawisk, ucichłyby na zawsze miotające myślami nienawiść i lęk, rozwiałyby się dręczące zwątpienia, zmalały troski i drobne cierpienia.

Tęskna kobieta mogła.wszystko wyczuć, lecz nie umiała wyrazić myśli swojej słowami. Mowa stawała się dla niej w tych chwilach piorunem rozszczepiającym w radosny dzień wiosenny młody, pełen soków świerk, bezmyślnie i bezczelnie gwizdaną piosenką w półmroku kościoła przed bladą postacią Ukrzyżowanego, zgrzytem stali po szkle, plamą gorącej krwi na zimnych płatkach białej, rozkosznie rozwiniętej róży…