Выбрать главу

Nic nie mówiąc, szła do pracy, zamyślona i ukojona.

Ludzie powoli przyzwyczaili się do zjawisk północnej zimy i pracowali bez wytchnienia, znajdując w znużeniu ratunek przed dręczącą ich trwogą i tęsknotą.

Pitt Hardful, siedząc w swojej izdebce, długie godziny spędzał w zadumie nad swoim przyszłym życiem. Dziwił się samemu sobie, że wszystkie myśli jego, zamiary i marzenia urywały się z chwilą, gdy widział siebie otoczonego podziwem i szacunkiem rodziny i znajomych w rodzinnym mieście. Raczej nawet tylko podziwem, wywołanym zawiścią z powodu jego bogactwa i lękiem przed jego surową, obojętną twarzą i twardym, pogardliwym spojrzeniem zimnych oczu.

Rozumiał, że dążenie do zemsty zatruło mu duszę do dna.

Gdy był kiedyś w takim nastroju, zapukano do izby. Było to po północy. Robotnicy dawno już spali. Jakaś niezwykła przyczyna mogła sprowadzić do niego tak spóźnionego gościa.

Otworzył drzwi i ujrzał wchodzącego Niemca Szuberta, pełniącego dyżur nocny przy składzie ze złotem. Mały, wąsaty człowiek, cały otulony futrem, w czepku z podwójnej skóry renifera, miał grube sople lodu na wąsach i czerwoną od mrozu twarz.

– Ujrzałem światło w waszym oknie, kapitanie, i przyszedłem zameldować… Coś się dzieje niezwykłego na północnych stokach Numy – dochodzi stamtąd wycie setek wilków, jakieś jęki i skowyt. Na człowieku i bez mrozu skóra cierpnie!

– Czy wszyscy ludzie są w barakach? – zapytał Pitt.

– Zdaje się, że nikt przed wieczorem nie wychodził z obozu – odparł Szubert.

– Nie mogę się jeszcze ruszać – rzekł Hardful – więc idźcie do kapitana Nilsena i zróbcie, co on każe.

Robotnik wyszedł i wkrótce Pitt usłyszał, jak powracał razem z Olafem Nilsenem, którego głos doszedł uszu Białego Kapitana. Norweg mówił:

– Musimy się najpierw przekonać, czy wszyscy ludzie Są w obozie, bo gdyby kogoś brakowało – musimy natychmiast iść na poszukiwanie.

W pól godziny później Nilsen wszedł do izby Pitta.

– Wszyscy na miejscu – rzekł. – Widocznie wilki otoczyły stado jeleni i walczą z nimi. Jutro wyszlę Rynkę, aby sprawdził, co się tam stało. Wilki pozostawią na śniegu ślady, bo istotnie dużo się ich tam zgromadziło., Taką muzykę urządziły, że nawet spłoszone ptactwo leci z tamtej strony, psy samojedzkie chyba dostaną chrypki, tak ujadają, a żaden nosa poza koczowisko nie wysuwa.

Nazajutrz Rynka z kilkoma robotnikami wyruszył na północną stronę grzbietu Mgoa-Moa. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny i mieli sanki z zapasami, ciągnione przez dwa renifery. Do partii przyłączył się Puchacz.

– Pójdę z wami, a zabiorę parę kilofów, może co ciekawego dojrzy moje oko poszukiwacza złota – mówił. – Strzelać nie umiem, ale węszyć złoto potrafię zawsze!

Rynka ominął szczyt Numy i zatrzymawszy się na przeciwległej stronie, wysłał Puchacza z jednym robotnikiem na zbadanie spadków góry. Powrócili wkrótce, nie wykrywszy żadnych śladów.

Dopiero koło godziny szóstej ujrzeli dość obszerną kotlinę, zarośniętą krzakami, dochodzącymi do urwiska.

Rynka skierował ku niemu swoich ludzi. Śnieg był stratowany; ślady wilków biegły krzyżując się w różnych kierunkach.

– Co tam leży? – spytał nagle Puchacz, usiłując przebić wzrokiem mrok.

Po chwili stali nad ogromną kością nieznanego zwierza. Musiał to być olbrzym, bo odłamek biodra sięgał ludziom do piersi.

Widocznie kilka wilków naraz ciągnęło zdobycz, bo szeroka rysa na śniegu szła od urwiska.

– Wilki odeszły lub zaczaiły się w krzakach – zauważył Puchacz – bo żadnego dotąd nie widzieliśmy.

– Ostrożne to i płochliwe bestie – odpowiedział Rynka, przyciskając do piersi karabin. Czarna ściana urwiska wynurzyła się z ciemności. Śnieg w tym miejscu był zupełnie

stratowany i pokryty pakami długich, czarnych i brunatnych włosów, skrawkami skóry, kawałkami mięsa i odłamkami kości.

Ludzie się rozproszyli, szukając zwierza rozszarpanego przez wilki. Szubert, znajdujący się najdalej, zaczął krzyczeć, zwołując towarzyszy. Gdy wszyscy zbiegli się do niego, pokazał im ogromny, znacznie już uszkodzony kadłub, okryty długą, brunatną sierścią.

Widocznie zwierzę leżało w ziemi, lecz osuwające się warstwy urwiska odkryły jego pogrzebane tu niegdyś ciało.

– Słoń! – zawołał zdumiony Puchacz.

– Słoń?! – zapytał Rynka. – Skąd tu na północy słoń, i do tego taki włochaty!

– Ależ patrzcie, inżynierze! – nastawał poszukiwacz. Widzicie – trąba do połowy zjedzona przez wilki, a tu – kły, ale co za kły – z pewnością mają dobre trzy metry, a jak zagięte! O, gdyby ten pan żył, nie dałby się on poszarpać wilkom zebranym z całego świata!

– To nie słoń! – objaśnił uważnie przyglądający się olbrzymowi Szubert. – Jest to mamut. Rozpowiadał o nim nauczyciel, gdy chodziłem do szkoły w Berlinie. Mamuty wyginęły od dawna. Najczęściej zapadały się w bagna i zostawały w nich pogrzebane. Ziemia zamarzała i przechowywała w ten sposób cielska zwierząt.

– Prawda! – zawołał Rynka. – Widziałem w muzeum szkielet mamuta. To piękna niespodzianka, bo kość mamutowa bardzo wysoko się ceni.

Kilofy Puchacza przydały się, gdy partia, rozpaliwszy ognisko, przystąpiła do wydobycia kłów mamutowych, wykrywając przy tym, że widocznie kilka potworów zostało przed tysiącoleciami pogrzebanych w miejscu, gdzie obecnie wyrosło urwisko.

Podczas pracy nad odkopywaniem cielska znaleziono dużo złota.

– Ktoś bardzo hojny ponapychał tu do każdej szczeliny skarby całe! – wołał uradowany Puchacz.

– Wkrótce będziemy spoglądali na złoto jak na zwykłą glinę! – zauważył jeden z robotników.

– Tak, ale tylko tu, na Tajmyrze! – zaśmiał się inny. – U siebie w kraju to sobie od razu przypomnisz, że to nie glina.

Rynka postanowił zdobyć kły jeszcze jednego mamuta. Jednak ludzie byli znużeni drogą i pracą. Wynaleziono więc polanę z rosnącymi na niej kilku modrzewiami, rozpalono ognisko i przystąpiono do przyrządzenia strawy.

Siedzieli wszyscy, spoglądając łakomie na kocioł z gotującą się w nim polewką i na bardzo ponętnie wyglądającą ze skrzyni blaszankę z dżinem.

Po zjedzeniu kolacji skupiono się koło ognia, od czasu do czasu dorzucając do niego zebrane suche gałęzie smolnego drzewa.

Jeden po drugim strudzeni ludzie zasypiali.

Nie spał tylko Puchacz, podniecony widokiem niezwykłego bogactwa gór Mgoa-Moa.

Leżąc rozmyślał nad tym, jakie mogłoby tu powstać przedsiębiorstwo, jakby się dymiły kominy, turkotały wagoniki toczące się PO szynach, szczękały windy opuszczające robotników do szybów, jaki byłby tu zgiełk i dum, gdyby na złotonośne tereny przybyły tysiące chciwych, żądnych bogactwa awanturników, jakich spotykał na Jukonie. Nagle wprost przed sobą ujrzał dwoje jarzących się, zielonych ślepi.

Zerwał się na równe nogi.

Cała polana była już otoczona przez wilki. Zielone, migotliwe źrenice połyskiwały w krzakach ze wszystkich stron. Zwierzęta biegały niespokojnie, kłapiąc zębami, warcząc i nawołując się cichym wyciem.

Nagle duży, stary wilk wybiegł z krzaków, jednym skokiem wpadł na uwiązanego przy sankach renifera i w oka mgnieniu przegryzł mu gardło. Ruchoma masa innych, głucho szczekając, pokryła rzucającymi się ciałami powalone renifery, rozdzierając je na części. Śpiący ludzie porwali się na nogi, rozległy się strzały i kilka wilków potoczyło się na ziemię, brocząc krwią. Miało to jednak nieoczekiwany skutek.

Zgraja zamiast się cofnąć, wpadła w szal wściekłości. Co chwila z krzaków wypadały wilki i rzucały się na ludzi. Kilka razy odpędzano je ciosami kolb, bo strzelanie przy niepewnych, ruchliwych błyskach ogniska nie dawało dobrych rezultatów. Rynka ustawił swoich ludzi kołem, plecami jeden do drugiego, aby można było bronić się od zwierząt, osaczających ze wszystkich stron.