Stara, wychudła wilczyca, najeżywszy sierść i kłapiąc zębami, skoczyła Rynce do piersi. Ledwie zdążył ogłuszyć ją uderzeniem kolby, lecz za nią pomknęło do ataku kilka wilków. Rozpoczęła się walka rozpaczliwa i nierówna, gdyż wszyscy zrozumieli, że będą rozszarpani przez setki głodnych, drapieżnych wilków. Zgromadziły się tu na obfity żer i wpadły we wściekłość, gdy spłoszono je. W sercach zaciekle broniących się ludzi żyła jedyna nadzieja, że towarzysze w obozie usłyszą strzały i pośpieszą na pomoc.
Jednak odsiecz nie nadciągała, a natomiast napływały nowe i nowe stada głodnych, zuchwałych drapieżników.
Nagle rozległ się głos małego, krępego człowieka, który prawie nigdy nic nie mówił i nikomu w oczy nie patrzył. Miał czarną, na całe życie opaloną twarz i bystre oczy. Nazywano go „Borsukiem" za nietowarzyski, milczący charakter.
– Zginiemy… – zamruczał Borsuk. – Tak się nie obronimy. Widzę już, że wilki zbierają się do kupy. Za chwilę rzucą się na nas całą zgrają. Trzeba inaczej…
Mówiąc to, schwycił z ogniska palącą się gałąź i wymachując nią niby czerwonym sztandarem pobiegł w stronę największej kupy wilków. Te odskoczyły w popłochu i rozproszyły się po krzakach.
– Dorzućcie suchych gałęzi do ognia i róbcie jak ja, a prędko, prędko! – krzyknął, ciskając swoją żagiew do krzaków, gdzie natychmiast rozległ się skowyt i trzask zarośli tratowanych przez uciekające wilki.
Ludzie zaczęli rzucać palące się kawałki drzewa, duże smolne gałęzie buchające płomieniem i snopami iskier. Wilki cofały się na całej linii, a gdy zadymiły się i płonąć zaczęły krzaki i wystające ze śniegu suche trzciny – z żałosnym wyciem pierzchły.
– Chwała Bogu! – rzekł Rynka i przeżegnał się. – Gdyby nie Borsuk, zagryzłyby nas te poczwary. Gdzież, towarzyszu, nauczyliście się tego sposobu?
– W moich stronach nieraz zdarzało się być osaczonym przez wilki – mruknął Borsuk.
– A gdzież to? – spytał Puchacz.
– Powiedziałem: w moich stronach – zamruczał mały człowiek nie podnosząc oczu.
– Gdzież są twoje strony? – dopytywał Puchacz. Borsuk nic nie odpowiedział, tylko dziwnie przenikliwie prześlizgnął wzrokiem po twarzach towarzyszy i pochylił głowę.
Z trudem dowlokła się partia do obozu, ciągnąc za sobą naładowane sanki.
Nilsen i Pitt postanowili oddać znalezione cmentarzysko mamutów kupcom, którzy z radością natychmiast zaczęli wydobywać kość mamutową, używając do pomocy Samojedów, ucieszonych nie mniej od wilków z mięsa. Tubylcy nie zastanawiali się bynajmniej nad tym, że mamuty przeleżały w ziemi kilkanaście tysięcy lat. Mięso było dostatecznie świeże i smakowało mieszkańcom tundry znakomicie. Kierowników przedsiębiorstwa w dolinie Numy nie nęciła już kość mamutowa. Mieli złoto, które napływało szerokim strumieniem do ich składu, szczególnie od chwili, gdy Rynka zaczął przebijać poziomą galerię, przecinającą duży pagórek stojący u podnóża Numy.
Zachwycony Rynka co dzień składał raport o stanie robót, które wykrywały nie dające się określić bogactwo.
Wniebowzięty, oszalały Puchacz co chwila wykrzykiwał:
– Czyste złoto! Cały pagórek ze złota!
Istotnie, natura zgromadziła w tym nowym „gnieździe" tak wielką ilość nie tylko drobnego złotego piasku, lecz dużych jego kawałów, porwanych przez wodę ze skruszałej rudy Numy, że najbujniejsza wyobraźnia poszukiwaczy żółtego metalu nie mogła jej objąć. Przezwano złotodajny pagórek „Angielskim Bankiem" i pracowano zawzięcie. Złoto już składano w baraku dla narzędzi i materiałów wybuchowych i w izbach obydwóch kapitanów.
Gdy pierwsze, słabe jeszcze błyski zjawiającego się słońca zaczęły się ślizgać na wschodzie, zwiastując koniec nocy polarnej i zbliżenie się wiosny, Olaf Nilsen i Pitt Hardful, obliczywszy należącą do każdego z nich część złota, przekonali się, że posiadają olbrzymi majątek.
Wiosna zbliżała się szybkimi krokami. Dni stawały się dłuższe i biali ludzie z zachwytem przyglądali się spokojnym, pogodnym zorzom porannym i wieczornym, takim odmiennym od straszliwych świateł polarnych. Wszyscy podnieśli głowy i czuli wesołość w sercu, Pitt Hardful i Bezimienny prawie jednocześnie zaczęli wychodzić z domu. Biały Kapitan nie władał lewą ręką. Bezimienny kulał i krzywiąc drapieżną twarz, mówił z drwiącym śmiechem:
– Żaden policjant mnie nie pozna! Kulawy Bezimienny – kto to widział? Dawniej ci panowie nigdy mnie dogonić nie mogli. A teraz?
– A teraz chyba już nigdy nie będziecie od nich uciekali, towarzyszu? – pytał Pitt.
– No, tak, niby… Lecz będą mię ścigali za stare grzechy, gdybym się zjawił na bruku londyńskim lub paryskim, gdzie, niestety, zbyt dobrze znają mnie menty.
– Musicie się na razie ukryć i wypłynąć dopiero wtedy, gdy prawo już nie będzie mogło ścigać was – poradził Hardful.
– Myślałem o tym, kapitanie – rzekł Bezimienny – i chciałem wystąpić z pewnym planem, jeśli pozwolicie. Może zaprosimy na naradę kapitana Nilsena?
Wkrótce siedzieli we trzech w izbie Pitta.
– Panowie – zaczął Bezimienny – czy macie zamiar prowadzić dalej przedsiębiorstwo w
„Złotej Studni"?
– Nie! – odpowiedzieli kapitanowie. – Gdy stopnieją lody na oceanie, „Witeź" popłynie do Europy i tu już nie powróci.
– Więc rzucacie te bogactwa na laskę losu? – pytał dalej Bezimienny, kurcząc cienkie palce.
– Nic to już nas nie obchodzi! – odparł Pitt. – Bogactwo dla bogactwa – to najgłupsza rzecz! My chcemy korzystać z niego, chcemy żyć podług własnych upodobań.
– Doskonale! – rzekł Bezimienny. – Rozumiem to i tak samo postąpiłbym na waszym miejscu, panowie. Niestety z powodu tymczasowowej niezgody z policją i sądami uczynić tego nie mogę. Muszę spędzić w ukryciu jeszcze osiem lat… Ja i Puchacz, a z nami kupa innych. Proponuję panom zawiązanie spółki z naszą partią dla dalszej eksploatacji „Złotej Studni". Będziemy odkładali waszą część lub przy okazji przesyłali wam, panowie. My już to omówiliśmy pomiędzy sobą. Będziemy wam oddawali połowę zdobytego złota…
– Zgoda! – rzekli kapitanowie.
– Tylko jeszcze jeden mały warunek, raczej prośba! – ciągnął Bezimienny. – Musimy nasze przedsiębiorstwo uzgodnić z prawem tu obowiązującym. Panowie zechcą załatwić tę sprawę w najbliższym konsulacie rosyjskim, któremu będą wpłacali podatek od wywożonego złota. Chcemy istnieć i działać prawnie. Kupcy sprowadzą dla nas potrzebne zapasy, zgodzą inżyniera i lekarza. Wszystko będzie w porządku.
W godzinę później była zawarta umowa, którą podpisali kapitanowie i nowa załoga, niegdyś sprowadzona przez Miguela. Jednak nie wszyscy zechcieli pozostać na Tajmyrze. Do Pitta zbliżył się Rudy Szczur i mruknął nieśmiałym głosem:
– Gdybyście tak, kapitanie, wzięli mnie ze sobą i potrafili ochronić od nowego ula, pojechałbym z wami! Dokąd – to już obojętne…
– Dobrze – rzekł Biały Kapitan. – Obiecuję wam to, Julianie Miguel.
Nie chcieli pozostać też Polacy, marzący o powrocie do kraju, tym bardziej, że byli już ludźmi zamożnymi i wiedzieli, że potrafią pracować z pożytkiem dla siebie i ojczyzny.
Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich Kula Bilardowa, przybrawszy wspaniałą postawę i połyskując łysiną, zabrał głos:
– Czcigodna publiczności! – mówił stary komik. – Cyrk – piękna rzecz, wolność, chociażby na ławce bulwarów lub pod krzakiem olszyny – też dobra, kupa złota na Tajmyrze – ho, ho, cudo! Jednak klnę się na moją czuprynę, dość mi tego! Stary jestem… Po kościach reumatyzm chodzi jak klown po drabinie, serce skacze bezładnie jak źle wytresowany piesek na arenie, to przodem, to tyłem, nie wiadomo, kiedy i jak… Różne myśli gnębią człowieka, trochę wstyd dokucza, trochę gryzie sumienie, no – i tęsknota… Nie wiem za czym czy za kim, ale tęsknota! Ja mogę bez obawy powrócić do mego miasteczka, szczególnie teraz, gdy jestem wypchany złotem jak ryba ikrą, jak kapciuch tabaką. Ja nie mam szczególnych porachunków z policją. Ciągle wpadałem im w oko, bo mam dostojnie łysą czaszkę, czerwoną buzię, i gdy się trochę zadymię alkoholem, bywałem buńczuczny i niepokorny. Oprócz tego miałem przyjaciół niemile widzianych przez panów policjantów… Z resztą wszystko w porządku, nawet paszport, aczkolwiek o lat dwadzieścia przedawniony, lecz najprawdziwszy!