– Ożenisz się. Kulo Bilardowa, i zostaniesz prezesem towarzystwa pomocy uciśnionej niewinności! – wołali towarzysze.
– Ożenię się? Może… – szepnął łysy komik, a oczy mu nagle zwilgotniały. – Może… Jest na świecie jedna kobieta, która kochała mnie i wierzyła mi. Byłem płochy i marzyłem o innym, niedostępnym dla mnie życiu… Lecz teraz, gdy się zestarzałem, ożenię się, niech i ona zazna spokojnego życia…
Nikt się nie odezwał, nie zażartował i nie wybuchnął śmiechem. Wszyscy zrozumieli prawdę przemawiającą ustami starego błazna cyrkowego.
Tak się ułożyły życiowe plany ludzi, przybyłych na „Witeziu" do „Złotej Studni". Nikt z nich więcej o tym nie mówił i praca, nie przerywana niczym, szła dalej.
Kupcy nie posiadali się z radości. Ich zyski przekroczyły wszelkie oczekiwania. Obóz Nilsena płacił złotem za nabywane towary, tubylcy zwozili stosy drogocennych futer, kości morsowej i mamutowej, bursztynu, skór reniferowych i wyrabianego przez kobiety samojedzkie cienkiego, mocnego zamszu.
Tereny pomiędzy Piasiną a zatoką Chatangi, nigdy nie nawiedzane, przez tubylczych myśliwych, obfitowały w cenne zwierzęta. Samojedzi i Tunguzi szybko zbadali okolice i porozstawiali swoje pomysłowe sidła, chwytając w nie puszyste, białe jak śnieg gronostaje, zwinne łasice i pstre lemingi; ukryte przed okiem zwierząt żelaza i pułapki dostarczały skórek białych, niebieskich i czarnych lisów, zajęcy i wilków; myśliwi zapuszczający się do bardziej na południe położonych lasów zdobywali skóry soboli, kun, tchórzów i niebieskich wiewiórek, a nieraz zabijali białe niedźwiedzie, i nawet bure, które nie ukryły się przed zimą w ciepłych barłogach.
Wszystkie te bogactwa tubylcy zwozili do składów kupców, zamieniając na potrzebne towary i robiąc umowy o dostarczenie ryb, które miały powędrować na rynki europejskie.
Kupcy obiecywali kapitanom powrócić na jesieni i przyprowadzić ze sobą całą flotyllę handlowych statków, otworzyć fabrykę konserw, garbarnię, zakłady krawieckie dla szycia ubrań tubylczych i futrzanych kisów i pimów.
Pitt Hardful był przekonany, że na brzegach Tajmyrskiego Jeziora powstanie nowa osada, i usiłował wpoić kupcom norweskim myśl o niepodległości Samojedów, prastarych posiadaczy tundry. Objaśniał, w jaki sposób należało działać i jakie przytaczać dowody na korzyść sprawy. Norwegowie słuchali uważnie.
Pewnego słonecznego poranku Nilsen spostrzegł pierwszą muchę na śniegu. Było to sygnałem, bo w południe zbiegły drobne strumyczki topniejącego śniegu, i wkrótce wszystkie rowy w dolinie Numy napełniły się wodą, która wpadała do jeziora i rozpływała się po jego zamarzniętej powierzchni, przyśpieszając tajanie lodu.
Przeszło kilka dni i mknąca od góry rzeki kra podniosła lodową powierzchnię jeziora, połamała ją, pokruszyła na drobne tafle, a prąd poniósł je do oceanu.
Zatrąbiły lecące łabędzie, zagęgały gęsi, krzykiem napełniły powietrze stada ptactwa wędrownego, obnażać się zaczęły skały, zrzucając z siebie śnieżny całun, tu i ówdzie błysnęły żółte i czerwone anemony, odziane puchem, wybujałe z ledwie rozmiękłej tundry.
Wiosna wstępowała w swe prawa.
Biały Duch Północy jeszcze długo walczył, smagając zimnym wiatrem, prósząc śniegiem i ścinając lodem wodę w rowach i zatokach Tajmyru. Jednak cofnął się i ukrył za dalekimi lodowymi górami, połyskującymi i skrzącymi się w słońcu jak olbrzymie diamenty, wyrzucone z nieznanej otchłani.
Całą wiosnę i lato trwały roboty w „Złotej Studni" i na obszarze kotliny Numy. W końcu lipca dopiero buchnął słup dymu z komina „Witezia", rozległy się zapomniane słowa komendy, pobiegły przez kluzę łańcuchy wyciąganych kotwic – i syrena długo huczała, jęczała, żegnając zebranych na brzegu ludzi, pozostających na nową zimę i noc polarną.
Kapitanowie z rozrzewnieniem i smutkiem spoglądali z mostku na dum obcych im niedawno włóczęgów, zebranych z całego świata, a takich bliskich teraz, uczciwych i bohaterskich.
Nareszcie Olaf Nilsen rzucił komendę do maszyny:
– Mały chód! Naprzód! Sztorwał na Nord!
Za rufą „Witezia" zakotłowała się i zapieniła woda rozbijana śrubą szonera. Statek drgnął i powoli ruszył naprzód.
Wtedy Pitt Hardful raz jeszcze objął wzrokiem wpatrzonych w niego Bezimiennego, Puchacza, Borsuka, Larka, Crewa, Szuberta, Falkoneta i wszystkich tych, z którymi spędził długie miesiące pracy, niebezpieczeństw i tęsknicy zimnej nocy.
Coś drgnęło mu w sercu może po raz pierwszy od czasu, gdy jako dawna „trzynastka" wyszedł za bramę więzienną – wysoko podniósł zdrową rękę i krzyknął donośnym głosem, pełnym siły i wiary:
– Niech żyje wolny, śmiały i potężnie dążący do celu człowiek-zwycięzca!
Głuche głosy odpowiedziały mu z brzegu zgodnym okrzykiem. Biały Kapitan słyszał te głosy, lecz słowa zagłuszył stuk maszyny i pochłonęło oddalenie…
LOS ROZSTRZYGA I WIKŁA
„Witeź" stał kilka dni w norweskim porcie Vardó. Szoner dotarł do niego resztkami węgla, rozsypującego się na miał pod wpływem mrozów północnych. Wycofano złoto złożone w kasach banku i przeniesiono na statek. Po raz pierwszy w swoim życiu Olaf Nilsen zaasekurował swój okręt, a nie było to łatwym zadaniem, bo dopiero kilka towarzystw wspólnie mogło zaryzykować tak wielką sumę, na jaką ocenił kapitan swój naładowany złotem szoner. Wsypawszy świeży węgiel do magazynów, „Witeź" opuścił Vardó.
W Hammerfeście statek spędził aż dwa tygodnie. Rosyjski konsul, któremu Pitt i Nilsen mieli wypłacić ustalony prawem podatek za złoto, długo zwlekał, telegraficznie porozumiewając się z swoim rządem. Nareszcie wszystkie formalności z zapłaceniem podatków i z uprawnieniem nowego przedsiębiorstwa na Tajmyrze zostały załatwione. „Witeź" wypłynął, biorąc kurs na Londyn, gdzie kapitanowie zamierzali sprzedać złoto. Morze było spokojne, posmyczna bryza ani razu nie zdradziła marynarzy. Płynęli więc szybko, spędzając czas na wspomnieniach o „Złotej Studni" i pozostałych towarzyszach.
Nocą przepływali w pobliżu Victoriahavn, o czym świadczyła wyjątkowo silna latarnia morska, daleko rzucająca jasny snop promieni.
Na mostku, pełniąc warugę, przechadzał się Pitt.
Ze swej kajuty wyszedł Olaf Nilsen i stanął przy sztorwale, odprawiwszy Ludę do kajuty załogi.
– Chcę porozmawiać z wami, kapitanie Siwir – rzekł. – Nie mogłem usnąć…
Pitt zrozumiał, że kapitan ma coś poważnego do powiedzenia, więc zatrzymał się i czekał. Nilsen jednak długo milczał, aż zaczął mówić cichym głosem:
– Dziś rozmawiałem z Elzą Tornwalsen, kapitanie Siwir. Nie wiem, czy postąpiłem po waszej myśli, bo opowiedziałem jej naszą rozmowę na Tajmyrze, że opuścicie nas na zawsze i że wtedy ona zapomni o was…
Pitt wzruszył ramionami obojętnie.