– Załoga zgodnie z sobą żyje? – wypytywał dalej sztorman.
– Jak Bóg da! – odparł niepewnym głosem bosman. – Na brzegu – to dobrze, ale po trzech, czterech miesiącach pływania różnie bywa… Dzieją się nieraz straszne rzeczy… Gdyby nie kapitan… Ale sami, sztormanie, ujrzycie to… wkrótce…
– Jaka przyczyna niezgody? Powiedzcie, bosmanie!
– Sami dowiecie się… – szepnął, podnosząc szerokie bary. Ciężko wzdychając, marynarz z tajemniczą miną zaczął zapalać fajkę.
Już mam do rozwiązania dwie zagadki: nocne ładowanie „Witezia" na pełnym morzu i przyczynę swarów. Jak na pierwszy dzień mego urzędowania – to dostatecznie! – pomyślał Pitt i ruszył do miasta.
PIERWSZE ZAGADKI
Po zachodzie słońca na „Witeziu" zawrzała robota. Jacyś Grecy, zabawnie mówiący po francusku, kręcili się po pokładzie. Zapracowana załoga wyciągała za pomocą kranów zawartość rumu. Na dziobie i wzdłuż burt statku powoli wyrastała góra z pustych beczek, skrzyń, zwojów lin, łańcuchów, żaglowego płótna, żelaznych sztab, gumowych worków z solą i cukrem i innych, nieraz nie znanych Pittowi przedmiotów. Nareszcie jednak bardzo głęboki i pakowny rum „Witezia" został zwolniony. Pitt zobaczył wtedy magazyny umieszczone pomiędzy żelazną, burtą a drewnianym wewnętrznym oszyciem szonera; były napełnione węglem.
W tej chwili rozległ się przeciągły gwizdek i głos kapitana:
– Wszystkie zmiany na pokład! Szychtować!
Marynarze wydobywali się po zwisających drabinkach z głębokiego wnętrza „Witezia" i tylko bosman został przy przedniej windzie.
– Co mam robić, kapitanie? – zapytał Pitt, podnosząc się na mostek.
– Tymczasem nic! – odparł Nilsen. – Teraz będziemy szychtowali, to znaczy ładowali towary. Wasza robota zacznie się w nocy, mister Siwir.
Pitt miał już na języku zapytanie o rodzaj ładowanych towarów, gdy z głośnym sapaniem do burty szonera podszedł niski, czarny holownik i straszliwie dymiąc, podprowadził dużą krypę ze stojącymi na pokładzie skrzyniami.
Znajdujący się na jej pokładzie Grek wygramolił się na dek „Witezia".
– Ładujcie! – krzyknął, machnąwszy kapeluszem w stronę bosmana.
– Sztormanie! – mruknął Nilsen. – Sprawdźcie ilość i rodzaj towarów, żeby później z tymi Grekami nie było jakiej hecy.
Pitt zbiegł na dół i wziął od bosmana dużą plikę papierów i rachunków. Z ciekawością przeglądał je. Na pozór wszystko było w porządku. „Witeź" przyjmował na pokład ładunek tkanin, skóry, obuwia, towarów aptekarskich, galety, konserwy, mąkę, makaron, sól i inne zupełnie zwyczajne rzeczy.
Pitt skontrolował ilość towarów, zmusił Greków do pokwitowania wagi nadanych do transportu przedmiotów i zażądał, aby podpisami swymi, zaświadczonymi w kancelarii portowej, stwierdzili rodzaj każdej ze skrzyń, oznaczonych znakami właścicieli.
– Teraz wszystko w porządku! – rzekł, podchodząc do kapitana. – Nie odpowiadamy za nasz ładunek. Nie potrzebujemy wiedzieć, co się w nim zawiera, bo mamy podpisy nadawców.
– Ali right! – odpowiedział Nilsen i krzyknął, przechylając się przez poręcz mostka: -Ustawić towary na rufie, przykryć brezentami!
Już ściemniło się zupełnie, gdy Grecy opuścili pokład szonera i krypa odpłynęła w stronę mola.
Załoga spożywała kolację. Na mostku pozostał tylko kapitan i Pitt, oparty o sztorwał. Nilsen wpatrywał się w ciemności.
– Czy nic nie widzicie tam na południu, mister Siwir? – zapytał nagle, podchodząc do sztormana.
Pitt zaczął uważnie oglądać morze, spowite gęstym mrokiem. Na lewo i na prawo co kilka sekund migały ognie bak, zapalały się i gasły czerwone i zielone płomyki pływających bakanów, wskazujących drogi wyjścia z portu.
– Nie o te sygnały pytam! – mruknął kapitan. – Patrzcie tam dalej! Czy nic nie spostrzegacie na pełnym morzu, tam gdzie już nie ma bakanów.
Minęła blisko godzina, nim w oddali mignęło światełko i zakreśliwszy trzy razy szeroki łuk, zgasło.
– Widzieliście? – spytał Nilsen.
– Widziałem! – odpowiedział Pitt. – Ktoś machnął trzy razy latarnią uwiązaną do wysokiego drąga.
– Sztormanie, zbiegnijcie do kajut-kompanii i gdy ludzie skończą posiłek, niech bosman zastąpi mnie na warudze, a wszyscy niech staną na swoich miejscach. Wkrótce wychodzimy z portu. Jeść będziemy później razem, mam do pomówienia z wami.
Gdy Pitt zbiegał z mostku, w oddali nieznani ludzie powtórzyli swój sygnał.
– Widzę, do stu rekinów! – zaryczał kapitan i ręką trzy razy zasłonił latarkę na sztymborku, odpowiadając komuś zaczajonemu śród fal na otwartym morzu.
Wkrótce wyciągnięto kotwicę, szczęknęła, zaturkotała maszyna, i „Witeź" zaczął chyżo pruć łagodne fale, mijając dużą bakę, która błysnęła na chwilę i oświetliła podejrzliwym okiem czarny kadłub statku; w pobliżu zaczerniał i zniknął mur brekwateru, a wtedy głęboko oddychająca pierś morza jęła podnosić i opuszczać drobny szoner Olafa Nilsena.
– Zaczynam nowe życie! – pomyślał Pitt. Kapitan zawołał go do kajuty. Zaczęli jeść. Kapitan długo milczał. Sztorman też nie odzywał się, czekając na rozmowę. Nareszcie Norweg, wychyliwszy dużą szklankę dżinu, pochylił się do Pitta i szepnął:
– Jeszcze nic nie rozumiecie, mister Siwir? Teraz dopiero będziemy się ładowali! W Portugalii ma wybuchnąć rewolucja. Potrzebują tam broni i innych rzeczy dla wojny. Dostarczymy im tego!
– Kontrabanda wojenna – zauważył Pitt – może nas zaprowadzić do więzienia; tego nie chcę i to sobie zastrzegłem, kapitanie!
– Czy myślicie, że ja chciałbym oddać życie na „Witeziu" za gnicie w kamiennym worku? – zaśmiał się Nilsen. – Nie! Żadnej kontrabandy nie wieziemy. Każdy przecież może wynająć dla siebie taki szoner jak mój. Może odbyć na nim weselną podróż z Marsylii do Rio, odwieźć ciało zmarłego wujaszka z Folkestone do Nowego Jorku, naładować dzikie zwierzęta i cyrkowych błaznów w Hamburgu i przerzucić wszystko do Buenos-Aires, a my będziemy sprawowali warugi, czyścili maszyny, palili węgiel w piecach kotłów i płynęli tam, dokąd nas wynajęto za dobre pieniądze. Tak samo wieźlibyśmy hurt australijskiego bydła, wory z brazylijską kawą lub wsypaną luzem pszenicę argentyńską. Czyż nie tak, sztormanie?
– Pewno, że tak! – odpowiedział Pitt. – Jednak z tego widzę, że zamierzacie mnie do czegoś przygotować, a tymczasem obwijacie w bawełnę, kapitanie! Mówcie wprost!
– Tak istotnie będzie lepiej! – zgodził się Nilsen, zapalając fajkę. – Na morzu czeka na nas duża barkasa tych Greków. Wyciągniemy z niej kilkanaście pak z kulomiotami i nabojami dla portugalskich powstańców.
– Dokąd mamy to dostarczyć? – zapytał Pitt.
– W tym sęk – westchnął kapitan. – To się wyjaśni po naładowaniu „Witezia".
– Kapitanie! – rzekł sztorman. – To musimy natychmiast wyjaśnić, jeżeli nie chcemy trafić pod klucz, a może spróbować jeszcze czegoś gorszego!
Nilsen milczał. Widząc to, Pitt zaczął rozwijać swoją myśl.
– Każda rewolucja, jako walka o wolność, jest rzeczą dobrą! My, zdaje się, nad wszystko przekładamy wolność, więc jest zrozumiałym, że chcemy Portugalczykom dopomóc, tym bardziej, że nam za to zapłacą hojnie, bo takie rzeczy darmo się nie robią. Grecy niezawodnie otrzymali już całą sumę za dostawę broni, niczym nie ryzykują, a więc powinni nam z góry zapłacić za rutę szonera i przystać na nasze warunki wyładowania w porcie neutralnym. Proponuję najbliższy port – Casablanca. Niech nas spotka przed portem jakaś barkasa podobna do tej, która dostarczy nam kulomioty, i wszystko będzie załatwione.