Выбрать главу

Urzędnik jęknął i odebrał koleżance poduszkę z tuszem do stempli.

Szybko wbił kilka pieczątek i oddał paszporty Iwanowi, który spokojnie włożył je do portfela i podziękował urzędnikom. Jednak kobieta nie mogła sobie darować i odezwała się do mnie na pożegnanie:

– Skoro przyjechaliście z ciepłego klimatu, po co przywieźliście dziecko? Chcecie, żeby się przeziębiła i umarła?

Szyba w taksówce była nieszczelna. Przycisnęłam rękę do dziury, żeby przeciąg nie dotarł do Lily. Od czasów pierwszego austina Witalija nie widziałam auta w równie złym stanie. Fotele były twarde jak beton, tablica rozdzielcza zaś składała się z drutów i zwisających śrub, połączonych taśmą klejącą. Kiedy taksówkarz chciał zasygnalizować, że skręca, otwierał okno i wystawiał rękę, ale przeważnie nie zawracał sobie tym głowy.

Przy wyjeździe z lotniska utworzył się korek. Iwan przykrył szalikiem nos i usta Lily, żeby nie wdychała spalin. Kierowca poklepał się po kieszeni i szybko wyskoczył z auta. Widziałam, że mocuje wycieraczki. Po chwili wśliznął się za kierownicę i zatrzasnął drzwi.

– Zapomniałem, że je zdjąłem – powiedział.

Popatrzyłam na Iwana, który wzruszył ramionami. Mogłam jedynie założyć, że taksówkarz ściągnął wycieraczki, bo bał się, że mu je ukradną.

W szybę zastukał żołnierz i kazał nam zjechać na pobocze.

Zauważyłam, że inne taksówki i auta pasażerskie robią to samo.

Czarna limuzyna z zaciągniętymi zasłonkami przemknęła ulicą niczym ponury karawan. Reszta samochodów uruchomiła silniki i ruszyła za nią. W powietrzu wisiało pewne słowo, ale żadne z nas nie odważyło się go wymówić. Nomenklatura. Uprzywilejowani.

Przez pochlapaną szybę widziałam, że droga jest wysadzana brzozami. Wpatrywałam się w ich cienkie białe pnie i śnieg na nagich gałęziach. Drzewa przypominały mi stwory z bajki, mityczne istoty z opowieści, które ojciec snuł wieczorami, gdy byłam małą dziewczynką. Mimo że niedawno minęło południe, słońce już zachodziło i robiło się ciemno. Po kilku kilometrach drzewa ustąpiły miejsca blokom mieszkalnym. Budynki były szare, z małymi oknami, bez żadnych ozdób. Część nie została jeszcze wykończona, na dachach stały żurawie. Co pewien czas mijaliśmy pokryte śniegiem boisko albo plac zabaw, ale najczęściej budynki były stłoczone, a śnieg między nimi brudny i zlodowaciały. Ciągnęły się całymi kilometrami, identycznie ponure, a ja bezustannie miałam świadomość, że gdzieś w tym betonowym mieście czeka na mnie matka.

Moskwa okazała się miastem podzielonym na warstwy, podobne do słojów na drzewie. Każdy kilometr cofał nas głębiej w przeszłość.

Na otwartym placu, zdominowanym przez pomnik Lenina, ludzie stali w kolejce przed sklepem, gdzie sprzedawcy sumowali ceny na liczydłach. Jeden z kupców siedział nad towarem, który trzymał pod płachtą plastiku, żeby ziemniaki nie przemarzły mu na tym mrozie. Jakaś osoba, płci nieokreślonej, w obszernym płaszczu i wielkich buciorach, sprzedawała lody. Stara babcia tarasowała ruch uliczny, kuśtykając po jezdni z siatkami pełnymi chleba i kapusty. Nieco dalej matka i niemowlę owinięte niczym cenna paczuszka, w wełnianej czapce i rękawiczkach, czekali przed przejściem dla pieszych. Obok przejechał trolejbus, cały uwalany błotem.

Przyglądałam się pasażerom, ledwie widocznym spod szalików i futer.

Oto moi rodacy, pomyślałam, i usiłowałam to sobie przyswoić. Kochałam Australię, ale ciągnęło mnie do tych ludzi, jakby wyciosano ich z tego samego kamienia.

Iwan postukał mnie w ramię i wskazał na szybę z przodu.

Betonowa Moskwa zmieniała się na naszych oczach w czarujące, brukowane aleje i majestatyczne budynki o pastelowych murach, gotyckie apartamentowce i latarnie uliczne w stylu art deco. Wszystko to, przyprószone śniegiem, wyglądało niesłychanie romantycznie. Cokolwiek Sowieci mówili o carach, budynki wzniesione przez monarchię nadal pozostały dziełami sztuki, mimo klimatu i zaniedbania, podczas gdy z wznoszących się nad nimi radzieckich budynków już złaziła farba i obłupywały się kamienne elementy.

Usiłowałam ukryć niesmak, gdy uświadomiłam sobie, że blok ze szkła i betonu, pod którym zaparkowaliśmy, to nasz hotel. Obrzydliwy budynek górował nad otoczeniem i wyglądał absurdalnie na tle złocistych kopuł katedr Kremla. Czyżby budowniczowie celowo próbowali stworzyć coś ohydnego? Wolałabym zatrzymać się w hotelu Metropol, imponującym w swojej imperialistycznej chwale.

Agentka z biura podróży usiłowała nam wybić z głowy hotel, w którym kazał nam zamieszkać generał, i pokazywała zdjęcia luksusowej armatury i słynnego witrażowego dachu hotelu Metropol. Jednak tam KGB z upodobaniem śledziło bogatych cudzoziemców, a my nie przyjechaliśmy do Moskwy na wakacje.

Hol naszego hotelu wyłożono sztucznym marmurem i wysłano czerwonym dywanem. Śmierdziało tu tanimi papierosami i kurzem.

Postąpiliśmy zgodnie z poleceniem generała i choć wieczór jeszcze nie zapadł, przyjrzeliśmy się każdej twarzy w okolicy, licząc, że go zobaczymy. Postanowiłam nie upadać na duchu, kiedy nie znalazłam Japończyka pośród ponurych mężczyzn czytających gazety i pętających się obok stojaków z czasopismami. Kobieta o surowej twarzy zerknęła na nas z recepcji. Miała dziwne, narysowane ołówkiem brwi, a na czole myszkę wielkości monety.

– Państwo Nickham. Z córką Lily – oznajmił Iwan.

Kobieta obdarzyła nas złotozębym grymasem, który nie był uśmiechem, i poprosiła o paszporty. Kiedy Iwan wypełniał for – mularze, od niechcenia zapytałam recepcjonistkę, czy są dla nas jakieś wiadomości. Sprawdziła naszą skrzynkę i wróciła z kopertą.

Zaczęłam ją otwierać, kiedy nagle zdałam sobie sprawę, że kobieta mi się przygląda. Nie mogłam teraz zabrać na wpół otwartej koperty, wyglądałoby to nienaturalnie. Wobec tego poprawiłam Lily, jakby mi bardzo ciążyła, i ruszyłam ku fotelowi. Serce biło mi szybko, ale kiedy rozłożyłam kartkę w kopercie, okazało się, że to plan podróży z Intouristu. Czułam się jak dziecko, które chciało dostać na Gwiazdkę rower, a zamiast tego obdarowano je piórnikiem. Nie miałam pojęcia, po co ten plan. Kątem oka dostrzegłam, że recepcjonistka wciąż się na mnie gapi, więc wrzuciłam kopertę do torebki i podniosłam Lily.

– Jak się ma moja ślicznotka? – zagruchałam. – Jak tam moja mała o pomarszczonym nosku?

Kiedy Iwan wypełnił formularze, recepcjonistka wręczyła mu nasz klucz i zawołała bagażowego gońca, starszego pana o pałąkowatych nogach. Pchał wózek z bagażami tak chwiejnie, że uznałam go za pijanego, dopóki nie spostrzegłam, że wózkowi brakuje jednego kółka. Bagażowy nacisnął guzik windy i wyczerpany oparł się o ścianę. Był tam jeszcze jeden mężczyzna, w podobnym wieku.

Miał worki pod oczami i dziury na łokciach swetra, siedział za stolikiem pełnym zakurzonych błyskotek i matrioszek. Czuć było od niego dziwny zapach, jakby czosnek zmieszany ze środkiem odkażającym. Przyjrzał się bardzo uważnie nam i bagażowi, jakby usiłował nas dobrze zapamiętać. W innym kraju uznałabym, że staruszek chce dorobić do emerytury, ale po opowieściach generała na temat KGB ciekawość mężczyzny przyprawiała mnie o dreszcze.

Nasz pokój był mały jak na zachodnie standardy i niewiarygodnie duszny. Lampa ozdobiona abażurem z frędzlami rzucała pomarańczowe światło na zniszczony dywan. Przyjrzałam się grzejnikowi pod oknem i odkryłam, że to jeden z tych nie do wyregulowania. Blaszany męski głos wychwalał pod niebiosa radziecką konstytucję.

Iwan obszedł łóżko, żeby wyłączyć radio i odkrył, że nie da rady. Mógł jedynie je przyciszyć, tak że słyszeliśmy trzaski.