– Cudowne dziecko. Takie piękne oczy. W kolorze mojej broszki.
– Pokazała nam bursztynową broszkę w kształcie motyla, przypiętą do kołnierzyka. – Ale może wprowadzić pewne… modyfikacje do naszego programu.
– Nie chcemy nigdzie iść, jeśli nie wolno nam zabrać Lily – powiedziałam, naciągając rękawiczki.
Moja uwaga najwyraźniej zdenerwowała Wierę. Przewodniczka otworzyła szeroko oczy i poczerwieniała, jednak szybko odzyskała równowagę.
– Oczywiście – stwierdziła. – Rozumiem. Po prostu myślałam o balecie. Nie wpuszczają na widownię dzieci poniżej piątego roku życia.
– No to może ja zostanę z Lily – zaproponował Iwan. – Pani zabierze Anię. Z radością obejrzy balet.
Wiera przygryzła wargę. Widziałam, że usiłuje coś wymyślić.
– Nie, to niemożliwe – oznajmiła w końcu. – Nie można przyjechać do Moskwy i nie iść do teatru Bolszoj. – Bawiła się obrączką na palcu. – Jeśli nie macie nic przeciwko temu, na Kremlu zostawię was z przewodnikiem wycieczek i spróbuję coś załatwić.
– Ty też daj mi znać, jeśli będziesz musiała coś załatwić – powiedział Iwan, gdy szliśmy za Wierą do wyjścia.
Obcasy kobiety stukały w rytmie staccato o terakotę.
– Agentka z biura podróży powiedziała, że oboje doskonale mówicie po rosyjsku, ale nie przeszkadza mi rozmowa po angielsku – oznajmiła Wiera. Jej broda zniknęła pod długim szalem. – Proszę wybrać język. To dobra okazja, by poćwiczyć rosyjski.
Iwan dotknął ramienia Wiery.
– Kiedy wejdziesz między Rosjan, mów ich językiem – stwierdził.
Uśmiechnęła się do niego. Nie potrafiłam powiedzieć, czy ją oczarował, czy też ucieszyło ją to małe zwycięstwo.
– Zaraz wrócę – powiedziała. – Każę taksówkarzowi podjechać pod wejście.
Patrzyliśmy, jak wypada na ulicę i tłumaczy coś portierowi. Kilka minut później podjechała taksówka. Wysiadł z niej kierowca i otworzył drzwi po stronie pasażera. Wiera dała nam znak, żebyśmy wyszli i sama wsiadła do auta.
– O co chodziło? – spytałam Iwana, kiedy weszliśmy w drzwi obrotowe. – To: „Ty też daj mi znać, jeśli będziesz musiała coś załatwić”?
Iwan wziął mnie za rękę i wyszeptał:
– Ruble. Myślę, że madame Otowa miała na myśli łapówkę.
Wejście do Galerii Trietiakowskiej było spokojne jak klasztor. Wiera podała kupon kobiecie w budce i wyciągnęła ku nam bilety.
– Rzeczy trzeba zostawić w szatni – powiedziała, gestem ręki pokazując nam, żebyśmy weszli za nią po schodach.
Szatniarki miały na sobie niechlujne niebieskie kitle i chustki na głowach. Krążyły między rzędami wieszaków z rękami pełnymi obszernych płaszczy i czapek. Byłam zaszokowana ich wiekiem; nie przywykłam do widoku pracujących osiemdziesięciolatek. Odwróciły się i popatrzyły na nas, a następnie skinęły głową Wierze.
Wręczyliśmy im nasze płaszcze i czapki. Jedna z kobiet dostrzegła Lily w szaliku i żartem wręczyła mi dodatkowy numerek.
– Proszę ją zostawić – powiedziała. – Zajmę się nią.
Popatrzyłam w twarz kobiety. Chociaż miała opuszczone kąciki ust, jak pozostałe szatniarki, z jej oczu wyzierała wesołość.
– Nie mogę. To „kosztowność”. – Uśmiechnęłam się do niej.
Kobieta wyciągnęła rękę i połaskotała Lily pod brodą. Wiera wyjęła z torebki okulary i przyjrzała się programowi wystaw. Wskazała nam wejście do galerii i już mieliśmy ruszyć w tym kierunku, kiedy jedna z szatniarek krzyknęła nagle:
– Tapoczki! Tapoczki!
Kręciła głową i pokazywała na nasze buty. Ujrzałam, że śnieg na nich rozpuścił się w kałuże. Kobieta wręczyła nam po parze tapoczek, filcowych nakładek na buty. Wsunęłam je na nogi, czując się jak niesforne dziecko. Zerknęłam na buty Wiery. Jej suche skórzane czółenka wyglądały jak nowe.
W głównym foyer wycieczka uczniów ustawiła się przed tablicą pamiątkową, podczas gdy ich nauczycielka patrzyła na nią z powagą porównywalną do tej, która towarzyszy księdzu nakładającemu ornat. Jakaś rodzina czekała za dziećmi, ciekawa tablicy, za nimi stała młoda para. Wiera spytała, czy chcemy przeczytać napis, przytaknęliśmy. Kiedy nadeszła nasza kolej, podeszliśmy bliżej, by się przekonać, że to tabliczka muzealna. Poza nazwiskiem założyciela galerii, Pawła Trietiakowa, napisano: „Po mrocznych dniach carów i po Wielkiej Rewolucji muzeum mogło powiększyć kolekcję i udostępnić ludowi wiele cennych dzieł”.
Czułam, jak jeżą mi się włosy na głowie. Oznaczało to po prostu, że bolszewicy poderżnęli gardła arystokracji i mieszczaństwu albo wysłali ich na śmierć do obozów pracy, a następnie ukradli im obrazy. Na tę hipokryzję krew zagotowała mi się w żyłach. Te rodziny zapłaciły artystom za obrazy. Czy Sowieci mogli powiedzieć o sobie to samo? Na tablicy nie wspomniano, że Trietiakow był bogatym kupcem, który przez całe życie marzył o udostępnieniu sztuki ludziom. Zastanawiałam się, czy kiedyś w przyszłości władze spróbują zmienić pochodzenie Trietiakowa i zrobić z niego rewolucjonistę z klasy robotniczej. Rodziców i siostry mojego ojca wymordowali bolszewicy, wspólnik Tanga, który pomagał mu rozdzielić mnie z matką, był radzieckim oficerem. Nie mogłam o tym zapomnieć.
Zerknęłam na twarze rodziny i młodych ludzi. Nie wyrażały zupełnie nic. Zastanawiałam się, czy myślą to samo co ja, ale podobnie jak my milczą, by się nie narażać. Myślałam wcześniej, że wróciłam do Rosji mojego ojca, ale zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. Tu zostały jedynie resztki po tamtej Rosji, relikty minionej epoki.
Wiera zapędziła nas na korytarz pełen ikon.
– Matka Boska Włodzimierska jest najstarsza w galerii – oznajmiła, prowadząc nas ku obrazowi przedstawiającemu Dziewicę z Dzieciątkiem. – Przyjechała do Kijowa z Konstantynopola w dwunastym wieku.
Przeczytałam na tabliczce pod ikoną, że zamalowywano ją wiele razy, ale zachowała pierwotny wyraz rozpaczy. Lily leżała cicho w moich ramionach, zafascynowana bogactwem kolorów wokół siebie, mnie jednak trudno było udawać zainteresowanie sztuką.
Przyjrzałam się grupce starszych kobiet w uniformach przewodniczek po muzeum, które siedziały pod ścianami. Z szeroko otwartymi oczami szukałam matki. Miałaby teraz pięćdziesiąt sześć lat. Byłam ciekawa, czy bardzo się zmieniła.
Iwan interesował się pochodzeniem i tematami ikon, a jednocześnie wypytywał Wierę o jej życie osobiste. Czy zawsze mieszkała w Moskwie? Czy ma dzieci?
– O co mu chodzi? – mruknęłam do siebie. Zatrzymałam się przed ikoną Rublowa przedstawiającą skrzydlate anioły, by posłuchać odpowiedzi Wiery.
– Pracuję jako przewodnik, odkąd moi synowie poszli na studia. Wcześniej byłam gospodynią domową.
Zauważyłam, że zdradza bardzo niewiele szczegółów i nie pyta Iwana ani o nas, ani o życie w Australii. Czyżby prowadzenie takich rozmów z cudzoziemcami z Zachodu było niewskazane? A może wiedziała już wszystko, co chciała wiedzieć?
Niecierpliwie szłam przed siebie i zauważyłam, że przewodniczka kilka sal dalej spogląda na mnie. Miała ciemne włosy i długie wąskie dłonie, typowe dla wysokich kobiet. Jej oczy lśniły niczym szklane paciorki. Poczułam ucisk w gardle. Ruszyłam ku niej, ale gdy podeszłam bliżej, zorientowałam się, że rzekome ciemne włosy to chustka na głowie i że jedno z jej oczu pokrywa katarakta. Drugie było jasnoniebieskie. Nie mogła być moją matką. Zmarszczyła brwi na widok mojego spojrzenia, więc szybko popatrzyłam na portret Aleksandry Strujskiej, której łagodna mina wydawała się zbyt realna, by przynieść mi ukojenie. Zdenerwowana pomyłką, wlokłam się przez galerię, przystając przed portretami Puszkina, Tołstoja i Dostojewskiego.
Wydawało mi się, że patrzą na mnie złowieszczo. Dla pokrzepienia wbiłam spojrzenie w portrety arystokratów. Byli dystyngowani, eleganccy, rozmarzeni. Kolory krążyły wokół nich niczym magiczne chmury.