– Dawaj pieniądze albo wytrę ręce o twoją sukienkę – powiedział jeden z nich.
Początkowo nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, ale chłopcy podeszli bliżej. Sięgnęłam do kieszeni po portmonetkę. Wtedy przypomniałam sobie, że oddałam ją Amelii. Rozejrzałam się, lecz nigdzie jej nie dostrzegłam.
– Nie mam pieniędzy – odezwałam się błagalnym głosem do chłopców. Odpowiedzieli mi śmiechem i przekleństwami po chińsku. Właśnie wtedy ujrzałam Amelię w progu zakładu modystki po drugiej stronie ulicy. Trzymała w rękach moją portmonetkę.
– Proszę mi pomóc. Chcą pieniędzy! – zawołałam do niej.
Podniosła jeden z kapeluszy i przyjrzała mu się uważnie. Najpierw pomyślałam, że mnie nie słyszy, ale wtedy uniosła wzrok, a jej usta rozciągnęły się w uśmiechu. Wzruszyła ramionami, a ja uświadomiłam sobie, że wszystko widziała. Wpatrywałam się w jej zaciętą twarz, czarne oczy, a ona śmiała się coraz głośniej. Jeden z chłopców sięgnął do mojej sukienki, ale zanim zdołał jej dotknąć, właściciel sklepu z ptakami wypadł na ulicę i przyłożył malcowi szczotką. Dzieciak podskoczył i wraz z towarzyszem uciekł między uliczne stragany i pieszych, w końcu znikając nam z pola widzenia.
– Szanghaj już taki jest – mruknął sklepikarz i pokręcił głową. – Teraz się jeszcze pogorszyło. Sami złodzieje i żebracy. Odcięliby palce, żeby zabrać pierścionki.
Znowu zerknęłam na wejście do zakładu, gdzie przed chwilą stała Amelia. Teraz było puste.
Po chwili znalazłam ją w aptece przy tej samej ulicy. Kupowała perfumy Diora i ozdobną puderniczkę.
– Dlaczego mi pani nie pomogła? – krzyknęłam, nie mogąc powstrzymać łez. – Dlaczego tak mnie pani traktuje?
Amelia popatrzyła na mnie z obrzydzeniem. Uniosła torebkę i wypchnęła mnie na zewnątrz. Już na chodniku przybliżyła twarz do mojej. Jej oczy były przekrwione i pełne wściekłości.
– Głupie z ciebie dziecko! – wrzasnęła na mnie. – Próbujesz polegać na uprzejmości innych. W tym mieście nie ma nic za darmo. Zrozumiałaś?! Nic! Uprzejmość też ma swoją cenę! Jeśli myślisz, że ludzie będą ci pomagać za darmo, skończysz jak tamten żebrak!
Zacisnęła palce na moim ramieniu i zaciągnęła mnie na krawężnik. Po chwili zatrzymała rikszę.
– Teraz idę z dorosłymi na wyścigi – oznajmiła. – Ty wracaj i poszukaj Siergieja. Popołudniami zawsze siedzi w domu. Idź i powiedz mu, jaka jestem niegodziwa. Poskarż się, jak cię źle potraktowałam.
Droga do domu była wyboista. Łzy sprawiły, że ulice i ludzie zlali mi się w jedną niewyraźną plamę. Trzymałam chusteczkę przy ustach, przestraszona, że lada chwila zwymiotuję. Chciałam jechać do domu i powiedzieć Siergiejowi Mikołajewiczowi, że nie boję się Tanga, że chcę wrócić do Pomerancewów i Harbinu.
Kiedy dotarłam do furtki, nieprzerwanie naciskałam dzwonek, aż służąca mi otworzyła. Mimo mojego przygnębienia powitała mnie z takim samym obojętnym wyrazem twarzy jak dzień wcześniej. Minęłam ją i wbiegłam do domu. Hol był pogrążony w mroku i ciszy, okna pozamykane i zasłonięte, żeby nie wpuszczać duszącego popołudniowego upału. Przez chwilę stałam w salonie, niepewna, co dalej robić. Minęłam jadalnię i znalazłam w niej śpiącą Mei Lin, z nogami wystającymi spod stołu i kciukiem w ustach. Drugą ręką ściskała szmatkę.
Puściłam się pędem przez hole i korytarze, przerażenie burzyło mi krew. Wbiegłam po schodach na drugie piętro i zajrzałam do wszystkich pokoi, aż w końcu podeszłam do ostatniego, na samym końcu korytarza. Drzwi były uchylone, zapukałam delikatnie, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Popchnęłam drzwi i otworzyłam je na całą szerokość. Wewnątrz, podobnie jak w innych pomieszczeniach, zasłony były zaciągnięte, panował mrok. W powietrzu czuło się gęsty odór potu. Także coś jeszcze: mdłą słodycz. Kiedy moje oczy przywykły do ciemności, ujrzałam Siergieja Mikołajewicza skulonego na fotelu, z głową na piersi, a za nim niewyraźny cień służącego, który stał na straży niczym duch.
– Siergieju Mikołajewiczu! – zawołałam łamiącym się głosem.
Przeraziłam się, że umarł. Jednak po chwili Siergiej Mikołajewicz uniósł powieki. Otoczyła go błękitna mgiełka, niczym aureola, wraz z nią pojawił się smród zepsutego powietrza. Siergiej Mikołajewicz zaciągał się dymem z fajki o długim cybuchu. Przestraszyła mnie jego twarz, pociągła i zielonkawa, z zapadniętymi oczami.
Cofnęłam się, nieprzygotowana na ten nowy koszmar.
– Tak mi przykro, moja Aniu – wyrzęził. – Tak bardzo mi przykro. Jestem stracony, moja droga. Stracony. – Znowu osunął się na fotel, odrzucił głowę, a jego otwarte usta walczyły o oddech, jakby umierał. Opium w fajce zabulgotało i zamieniło się w czarny popiół.
Uciekłam z tego pokoju, pot spływał mi z twarzy i szyi. Dotarłam do swojej łazienki w samą porę, by zwymiotować zupę, którą zjadłam podczas lunchu z Amelią. Kiedy skończyłam, otarłam usta ręcznikiem i położyłam się na zimnych kafelkach, usiłując uspokoić oddech.
W głowie wciąż słyszałam słowa Amelii: „Głupie z ciebie dziecko, próbujesz polegać na uprzejmości innych. W tym mieście nie ma nic za darmo. Zrozumiałaś? Nic! Uprzejmość też ma swoją cenę!”.
W lustrze widziałam toaletkę w pokoju, na której stał rząd matrioszek. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie złotą linę, rozciągającą się między Szanghajem a Moskwą.
– Mamo, mamo – powiedziałam do siebie. – Trzymaj się. Przeżyjesz, i ja przeżyję, i znowu się odnajdziemy.
TANGO
Paczki od pani Woo pojawiły się kilka dni później, kiedy Siergiej Mikołajewicz, Amelia i ja jedliśmy śniadanie na dziedzińcu. Piłam herbatę po rosyjsku, z odrobiną dżemu z czarnej porzeczki zamiast cukru. Na śniadania zawsze piłam jedynie herbatę, choć każdego ranka stół uginał się pod ciężarem naleśników ociekających masłem i miodem, bananów, mandarynek, gruszek, mis pełnych truskawek i winogron, jajecznicy z rozpuszczonym serem, kiełbasek i trójkątnych tostów. Byłam zbyt zdenerwowana, by cokolwiek przełknąć.
Nogi drżały mi pod szklanym stołem. Odzywałam się tylko zapytana, i nawet wtedy nie mówiłam ani sylaby więcej, niż musiałam.
Byłam przerażona, że zrobię coś, co rozzłości Amelię. Jednak ani Siergiej Mikołajewicz – który kazał mówić sobie po imieniu – ani Amelia najwyraźniej nie dostrzegali niczego osobliwego w moim zachowaniu. Siergiej radośnie trajkotał o wróbelkach, które odwiedziły ogród, a Amelia jak zwykle mnie ignorowała.
Zabrzęczał dzwonek u furtki i po chwili służąca przyniosła dwie owinięte brązowym papierem paczki z naszym adresem wypisanym po angielsku i po chińsku.
– Otwórz – zażądała z uśmiechem Amelia, strzelając palcami przypominającymi szpony.
Przed mężem udawała moją sojuszniczkę, ale ja nie dałam się zwieść. Odwróciłam się do Siergieja i podawałam mu stroje, jeden po drugim. Wszystkie dzienne sukienki zyskały jego aprobatę.
– Ta jest najładniejsza – powiedział, wskazując bawełnianą sukienkę z motylkowatym kołnierzykiem i rzędem słoneczników wyhaftowanych na kołnierzyku i pasku. – Powinnaś włożyć ją jutro na naszą przechadzkę po parku.