Jej palce drgnęły, zamrugała. Lubię myśleć, że gdyby starczyło jej sił, dotknęłaby włosów i raz jeszcze zrobiła zeza.
Dzień po śmierci Betty Irina i ja poszłyśmy do mieszkania po rzeczy Ruseliny. Była zbyt przygnębiona, by wybrać się tam osobiście, zamieszkała u Iriny i Witalija. Stałyśmy w jednym z pokojów, tym, w którym Betty odtworzyła sypialnię synów z Potts Point.
Wszystko było czyste i na swoim miejscu, podejrzewałam, że Ruselina sprzątała tu podczas choroby Betty.
– Co mamy zrobić z tym pokojem? – zapytałam.
Irina usiadła na jednym z łóżek, pogrążona w myślach, i po chwili odparła:
– Powinnyśmy zatrzymać fotografie, bo to rodzina. Resztę oddajmy biednym, Betty i jej synowie już tego nie potrzebują.
Na pogrzeb, wbrew jakimkolwiek rosyjskim czy australijskim zwyczajom, Ruselina włożyła białą suknię, a w klapę wpięła bukiecik czerwonych hibiskusów. Po stypie wzięła do ręki pęk kolorowych baloników i wypuściła je w niebo.
– Dla ciebie, Betty! – wykrzyknęła. – Za cały zamęt, jaki tam powodujesz!
Nie wiem, czy wierzę w reinkarnację, ale zawsze uważałam, że dobrze by było, gdyby Betty uznała za stosowne przyjść ponownie na świat w pokoleniu dzieci – kwiatów.
Rok po naszej przeprowadzce do nowego domu wydarzył się pierwszy cud. Zaszłam w ciążę. Ta nowina odmłodziła Iwana, ujęła mu ze dwadzieścia lat. Chodził sprężyście, uśmiechał się bez przerwy, przed pójściem spać głaskał mnie po brzuchu.
– To dziecko uzdrowi nas oboje – mówił.
Liliana Jekaterina urodziła się dwudziestego pierwszego sierpnia.
Między skurczami słuchałyśmy, pielęgniarki i ja, wiadomości radiowych na temat radzieckiego najazdu na Czechosłowację. Od czasu śmierci matki nie myślałam o niej aż tyle co teraz. Myślałam też o matkach i córkach w Pradze. Co się miało z nimi stać? Kiedy skurcze stawały się nie do zniesienia, pielęgniarki trzymały mnie za ręce, a w chwilach wytchnienia żartowały ze mną. Po szesnastu godzinach Lily wyśliznęła się ze mnie, a w jej gęstych ciemnych włosach i niezwykłych oczach ujrzałam swoją matkę.
Lily okazała się cudem, gdyż rzeczywiście mnie uzdrowiła. Wierzę, że więź łącząca dziecko i matkę jest najsilniejsza w życiu. Śmierć tej, która sprowadziła nas na świat, to jeden z najważniejszych punktów zwrotnych naszego istnienia. Większość ludzi jednak ma czas się do tego przygotować. Mnie zabrano matkę w dzieciństwie, zostałam sama niczym liść gnany wiatrem. Gdy urodziłam Lily, więź się odnowiła. Trzymając ciepłe ciałko dziecka w ramionach, jego buzię przy piersi, czułam, że warto żyć. Lily uzdrowiła także Iwana. Wcześniej w życiu stracił to, co najcenniejsze i teraz, w średnim wieku, w kraju pełnym słońca i odległym od złych wspomnień, znowu mógł ziszczać swoje marzenia.
Na cześć Lily Iwan wystrugał skrzynkę pocztową z drzewa sosnowego, dwa razy większą od innych skrzynek na ulicy. Z przodu przykleił sylwetkę mężczyzny, kobiety i dziecka. Kiedy odzyskałam siły na tyle, by znowu zająć się ogrodem, zasadziłam wokół skrzynki fioletowe dampiery. Pająk założył w skrzynce gniazdko i uciekał za każdym razem, gdy ją otwierałam, żeby wyjąć popołudniową pocztę. Kilka tygodni później samowolny lokator postanowił się przenieść gdzie indziej, i właśnie tego samego dnia dostałam list. List, który miał spowodować drugi cud i wszystko zmienić.
Zaplątał się w stosiku innych listów i rachunków, jednak w chwili gdy go dotknęłam, poczułam mrowienie w dłoniach. Znaczek był australijski, ale koperta tak pobrudzona odciskami palców, jakby przeszła przez setki rąk, zanim do mnie dotarła. Usiadłam na ławce obok basenu, w otoczeniu donic gardenii, jedynych nietutejszych roślin w ogrodzie, i otworzyłam list. Jego treść poraziła mnie jak piorun.
Jeśli jest pani Anną Wiktorowną Kozłową, córką Aliny i Wiktora Kozłowów z Harbinu, proszę się ze mną skontaktować w poniedziałek, w samo południe, w restauracji hotelu Belvedere. Mogę zorganizować pani spotkanie z matką.
List wypadł mi z rąk i poszybował na trawę. Patrzyłam, jak spada, niczym papierowa łódeczka. Usiłowałam się domyślić, kim jest autor tego listu, kto po tylu latach mógłby mieć jakieś nowe informacje o mojej mamie.
Gdy Iwan wrócił do domu, pokazałam mu list. Mój mąż usiadł na kanapie i przez długi czas milczał.
– Nie dowierzam autorowi – oznajmił w końcu. – Dlaczego nie podał nazwiska? Nie poprosił o telefon?
– Po co ktokolwiek miałby kłamać na temat mojej matki? – zapytałam.
Iwan wzruszył ramionami.
– Rosyjski szpieg. Ktoś, kto chcę cię zabrać do Związku Radzieckiego. Może i jesteś obywatelką Australii, ale kto wie, co ci zrobią, jeśli tam wylądujesz. Tang?
Może faktycznie Tang próbował schwytać mnie w pułapkę, ale w głębi serca w to nie wierzyłam. Z pewnością już nie żył albo był zbyt stary, by mnie ścigać. Chodziło o coś innego. Wpatrywałam się w pismo, próbując rozszyfrować jego tajemnicę.
– Nie chcę, żebyś tam szła. – Iwan popatrzył na mnie ze łzami w oczach.
– Muszę – stwierdziłam.
– Wierzysz, że twoja matka żyje?
Pomyślałam o tym, ale nie potrafiłam już oddzielić tego, w co pragnę wierzyć, od tego, co wydawało się najbardziej prawdopodobne.
Iwan potarł twarz i zakrył oczy.
– Pójdę z tobą – zadecydował.
Przez cały weekend walczyliśmy z niepokojem, pracując w ogrodzie. Wyrywaliśmy chwasty, przesadzaliśmy rośliny, obok podjazdu powstał ogródek skalny. Lily leżała w wózeczku na balkonie, spała na świeżym wiosennym powietrzu. Mimo zmęczenia w niedzielną noc żadne z nas nie mogło zasnąć, przewracaliśmy się tylko w pościeli. W końcu oboje wypiliśmy po szklance mleka, zadowalając się zaledwie kilkoma godzinami odpoczynku. W poniedziałek zostawiliśmy Lily u Iriny i Witalija. Wsiadając do samochodu, odwróciłam się i raz jeszcze spojrzałam na swoją córeczkę w ramionach Iriny. Zaczęłam gwałtownie oddychać, przerażona, że nigdy więcej nie ujrzę małej. Na widok zaciśniętej szczęki Iwana zrozumiałam, że myśli o tym samym.
Lata świetności hotelu Belvedere już dawno minęły. Po wyjściu z auta zapatrzyliśmy się na neon nad wejściem, brud na murach, donice w holu. Spoglądaliśmy w zakurzone okna, ale widzieliśmy jedynie swoje zmartwione oblicza. Iwan poklepał mnie po dłoni i weszliśmy do środka.
Ku naszej uldze hol był o wiele przyjemniejszy niż budynek z zewnątrz. W powietrzu czuło się pleśń i odór tytoniu, ale zniszczone fotele były czyste, stoliki wypolerowane, a stary dywan odkurzony.
W restauracji kelnerka wyszła zza lady i niemal cisnęła w nas menu. Wyjaśniłam jej, że na kogoś czekamy. Wzruszyła ramionami, jakby spotkania w miejscu takim jak to było przykrywką dla czegoś podejrzanego. Jej zachowanie mnie zaniepokoiło. Młoda kobieta przy oknie popatrzyła na nas, a następnie wróciła do lektury, bardziej zainteresowana ostatnim niewyjaśnionym morderstwem niż rosyjską parą trzymającą się za ręce na środku sali. Dwa stoliki dalej otyły mężczyzna słuchał radia, ze słuchawką w uchu i gazetą w ręku. Miał bardzo krótko przystrzyżone włosy, przez co jego czaszka wydawała się zbyt drobna w stosunku do ciała. Odwróciłam się do niego, ale spojrzał na mnie obojętnie. Boksy znajdowały się wzdłuż przejścia i z tyłu restauracji. Szłam przed Iwanem, wpatrując się w spłowiałe obicia z weluru. W pewnej chwili przystanęłam raptownie, jakbym wpadła na niewidzialną ścianę. Spojrzałam na ostatni boks w kącie.
Wyczułam obecność tego człowieka, zanim jeszcze go zobaczyłam.
Postarzał się, skurczył, gapił na mnie. Przypomniałam sobie ten pierwszy dzień, w którym pojawił się w naszym domu, i jak się schowałam w przedpokoju. Wyłupiaste, szeroko rozstawione oczy, tak nietypowe u Japończyków, były bardzo charakterystyczne.