Kirył Bułyczow
Białe skrzydła kopciuszka
Tytuł oryginału: Biełyje krylja Zołuszki
Przełożył Tadeusz Gosk.
1
Nad Pawłyszem zawisło jakieś fatum i nic się na to nie dało poradzić. Biedny Pawłysz siedział w bufecie i liczył: na „Cecerę” spóźnił się, więc musiał polecieć „Kompasem” i w rezultacie trafił do smoków, łącznie stracił w ten sposób ponad trzy miesiące urlopu i ani na krok nie zbliżył się do Korony. „Kompas” uległ awarii — znów prawie dwa miesiące straty. Jeśli dodać do tego dodatkowe przeloty, będziemy mieli niemal dokładnie pół roku. Cholery można dostać. Na domiar złego nasłuchał się dobrych rad i dobrowolnie zakotwiczył w takim miejscu, gdzie statki po prostu się nie pojawiają.
Wszystkiemu winien był Bakow, stary znajomy dowodzący teraz ratownikiem.
— Sława — powiedział Bakow. — Jednak będziemy musieli odholować „Kompasa”, bo nie ma sensu zaśmiecać obcych planet własnym sprzętem. Minie głupie tysiąc lat, ktoś tam znajdzie szczątki statku i zacznie budować fantastyczne teorie. Wiesz przecież, do czego to może doprowadzić…
Siedzieli na brzegu. Znów zachodziło słońce i znów iskierkę latarni nawigacyjnej można było dostrzec gołym okiem. Latarnia mrugnęła raz i drugi, przypominając o dniach tak zda się odległych, jakby upłynęło od nich co najmniej dwa lata. Podszedł Bauer. Był rozczochrany i wściekły.
— Słuchaj — zwrócił się do Bakowa, którego poznał jeszcze na pokładzie „Segeży”. Jeśli zamierzacie wyciągnąć stąd „Kompasa”, to już dawno powinniście zatroszczyć się o plastyk i aparaturę. Przecież nie możemy tu siedzieć do końca świata!
— Właśnie to Sławie mówiłem. Za jakieś dziesięć godzin ruszamy na naszą bazę. Nie ma sensu, żebyś tam leciał, bo nie wiadomo kto i kiedy wystartuje stamtąd na Ziemię. Nam na bazie zejdzie co najmniej miesiąc.
W związku z tym proponuję ci następujące rozwiązanie wyrzucimy się na planetoidzie koordynacyjnej „Askor” W ich układzie pracuje przynajmniej pół tuzina wypraw badawczych, więc statki snują się tam bez przerwy, zupełnie jak na kosmodromie pierwszej klasy Nie zdążysz się obejrzeć, kiedy zabiorą cię do domu albo do Koronów — do wyboru. Jeśli do nich trafisz, przekaż im z łaski swojej moje serdeczne pozdrowienia.
— Nie da rady — powiedział Pawłysz. — Koronów muszę odłożyć do lepszych czasów, bo ledwie mi starczy urlopu na powrót do domu.
— No, tośmy się dogadali — powiedział Bakow.
…Pawłysz siedział na planetoidzie już trzeci dzień. Zdążył tam poznać wszystkich i wszyscy jego znali. Chodził w gości, wypił morze herbaty, wygłosił pogadankę o reanimacji i zagrał symultanę szachową. Przepracował nawet pół dnia w szklarni i przez pół dnia dyżurował zamiast bufetowej Klary, która w tym czasie zajmowała się swoją właściwą pracą, a mianowicie badaniami z zakresu fizyki próżni. Trzy dni okazały się nieskończenie długie i nieskończenie nudne. Może dlatego, że Pawłysz w ciągu ubiegłego półrocza wyczerpał cały swój zasób ciekawości świata i teraz był skłonny największe nawet cudo potraktować jako zjawisko całkowicie banalne.
Bakow pomylił się, bo na planetoidzie był tylko raz i to akurat wtedy, kiedy cumowały tam trzy statki. Najczęściej nie było tam ani jednego. Na przykład żaden nie pojawił się przez ostatnie trzy dni.
Pawłysz siedział w bufecie, czytał nieśmiertelne dzieło Machiavellego „Historia Florencji” i florentyńskie intrygi też go śmiertelnie nudziły Geolog Ninoczka stała za ladą baru i wymyślała Krokotowowi, który miał dyżur poprzedniego dnia i zapomniał wymyć szklanki.
Planetoid drgnął. Mignęły lampy pod sufitem.
— Kto przyleciał? — zapytał Pawłysz z nadzieją człowieka siedzącego na zapadłej stacyjce w samym środku wojny domowej, kiedy pociągi już nie chodzą, ale jeszcze można się spodziewać, że w każdej chwili jakiś jednak przyjedzie.
— Miejscowy — powiedział ponury mechanik Achmed, wpatrując się w widelec zawieszony nad talerzem pełnym konserwowanych parówek. — Towarowiec czwartej klasy. Ninoczka odłożyła tablice pokreślone czerwonym pisakiem i nalała Pawłyszowi filiżankę kawy. Patrzyła na niego ze współczuciem i łagodnym rozczuleniem. Pawłysz bardzo jej się podobał i przedwczoraj przez trzy godziny opowiadała mu, dlaczego uważa swoje dwudziestoczteroletnie życie za skończone, a każdy akapit swojej spowiedzi kończyła słowami: „Rozumie mnie pan? Tutaj nikt mnie nie rozumie”. Pawłysz umiał słuchać, miał dobre oczy, a poza tym najdalej za kilka dni stąd odleci.
— Kursują tu przebudowane rudowce — powiedział Achmed. — Ten jest albo z Piątej Planety, albo z Projektu nr 18. Znudziły mi się te twoje parówki. Nino. Patrzeć na nie nie mogę.
— Takie same one moje, jak i twoje. Kiedy wypadnie twój dyżur, wtedy zapewne spróbujesz wymyślić coś innego.
— Czy można zapytać — mechanik zwrócił się do Pawłysza — gdzie się pan ostatecznie wybiera? Bo jeśli na Ziemię, to bym panu dał malutką paczuszkę. Dla matki. Proszę się nie obawiać, nie jest ciężka.
— Wezmę z przyjemnością — powiedział bez entuzjazmu Pawłysz, w którego bagażu leżało już co najmniej piętnaście „malutkich paczuszek”
— Sława — powiedziała Ninoczka — jest pan tajemniczym wędrowcem, którego gwiezdny wiatr gna od planety do planety. Czytałam gdzieś o takim niewolniku przeznaczenia.
— Ma pani rację. Z pewnością jestem jeńcem i wędrowcem.
— I przeznaczenie zdecyduje za pana. Przeznaczenie stanęło w drzwiach bufetu. Tym razem przybrało postać niziutkiego, krępego mężczyzny o przenikliwych czerwonych oczach. Mężczyzna nazywał się Spiro i po raz ostatni Pawłysz widział go podczas Święta Karnawału w Lunaporcie Spiro wyglądał jak prawdziwy wilk kosmiczny w swym starannie dopasowanym kombinezonie ze sprzączkami od pasów mocujących zbiorniki powietrza na ramionach i mnóstwem zamków błyskawicznych na wypchanych kieszeniach. Spiro uniósł się na palcach Jego kamasze były wyposażone w podkówki magnetyczne, które przy sparzały mu co najmniej dwa centymetry wzrostu i podwajały pewność siebie.
— No tak — powiedział Spiro głosem wilka kosmicznego, który dopiero co pokonał barierę świetlną i wrócił z sąsiedniej galaktyki. — Czym tutaj częstują? Czym odległy posterunek na rubieżach uraduje spragnionego myśliwca?
— Pan jest z ciężarówki? — zapytała Ninoczka.
— Tak, nasza stara łajba dowlokła się ostatkiem sił do waszych penatów.
— Cześć, Spiro — powiedział mechanik Achmed. — przywiozłeś midie?
— Nieurodzaj — odparł Spiro — Te ślimaki okropnie na coś chorują.
— Pewnie przehandlowałeś je fizykom — powiedział Achmed.
— To potwarz! — oburzył się nieszczerze Spiro. — Kiedy bym miał to zrobić?
Bufetowa postawiła na ladzie szklankę lemoniady. Spiro rozkołysanym krokiem podszedł do baru i wyciągnął rękę.
— Nie macie czegoś mocniejszego? — zapytał, doskonale wiedząc, że nie mają.
— Dopiero co byli tu kosmiczni piraci z Czarnej Gwiazdy — wtrącił się do rozmowy Pawłysz — Wyżłopali trzy beczki rumu i wysadzili w powietrze bimbrownię Przechodzimy na czystą wodę.
— Co? — spłoszył się Spiro. — Piraci? Znieruchomiał na moment ze szklanka lemoniady w lęku, ale zaraz poznał Pawłysza.
— Słuchaj — powiedział — Ja cię znam. Razem likwidowaliśmy skutki wybuchu na Księżycu. Ty się nazywasz Sawieliew.
Pawłysz nie zdążył zaoponować bodaj słowem, kiedy już Spiro odwrócił się do Ninoczki i powiedział konfidencjonalnym tonem: