— Jakieś pół roku temu eksplodowała wielka kopalnia na Księżycu. Nie słyszała pani?
— Skąd! — odezwał się Achmed. W tej zabitej deskami dziurze?… — Dziwne — powiedziała bufetowa. — Niedawno był tu statek z Ziemi. Załoga opowiadała, że kopalnia jest na ukończeniu.
— Zgadza się! — ucieszył się Spiro. A więc pani wie. Był kolosalny wybuch. Odłamki leciały na wszystkie strony! Na ratunek szli tylko ochotnicy. Proszę sobie tylko wyobrazić: próżnia, butle tlenowe pękają jak banki mydlane, lawa tryska strumieniami, a dokoła tylko lód i skały Czy to nie ciebie przypadkiem. Sawieliew, niosłem na grzbiecie do windy?
Spiro poruszył ramionami, przypominając sobie, jak to niósł Pawłysza.
— Po pierwsze nie pan — powiedział Pawłysz bez irytacji. Spiro był znajomym, Spiro uosabiał idiotyczny los Pawłysza. Spiro pławił się we własnym bohaterstwie i szczodrze dzielił się nim z otoczeniem Gotów był nawet część własnej sławy odstąpić Pawłyszowi. — Po wtóre, nie mnie W ogóle nie byłem wtedy w kopalni Zostałem na górze.
— Zgadza się, nie poszedłeś — przypomniał sobie Spiro. Nie poszedłeś, bo nie dla wszystkich starczyło skafandrów. To nie ciebie wynosiłem.
— Sam pan też nie zjeżdżał. Był pan na górze.
— Jasne! Byłem na górze potem, kiedy przyjechałeś. A przedtem siedziałem na dole.
Na Spira nie było metody. Jego pamięć wyróżniała się niesłychana selektywnością i zachowywała jedynie te okoliczności i wydarzenia, które ją mile łechtały Cała reszta bez śladu się z niej ulatniała Pozwalało to Spirowi zawsze żyć w zgodzie z samym sobą, żyć w sympatycznym świecie własnych sukcesów i bohaterskich dokonań. Spiro nie kłamał, tylko po prostu nie wszystko pamiętał.
— Wypij ze mną — zaproponował Pawłyszowi. — Panienka jeszcze nam naleje.
— Przyjeżdżam ci ja kiedyś na zapomnianej przez Boga i ludzi stacyjkę — przedrzeźniał go Achmed — i wyobraźcie sobie, spotykam starego przyjaciela, z którym matowaliśmy kopalnię na Księżycu. No i strzeliliśmy sobie po jednym…
— O mnie pan mówi? — zdziwił się Spiro. — A co w tym dziwnego? Przecież ja Sawieliewa nie widziałem od pół roku. Tyle wody upłynęło… Co porabiasz, gdzie jesteś? Dlaczego odszedłeś z Księżyca?
Nie czekał na odpowiedź Pawłysza, bo jej zwyczajnie nie potrzebował i dlatego bez pauzy ciągnął dalej — A u mnie mnóstwo zmian. Na Księżycu byłem tylko przejściowo. Potem poszedłem do Geworkiana. On mi to właśnie powiedział: Spiro, jesteś potrzebny na rubieży, na pierwszej linii. Ruszyłem zatem na pierwszą linię, gdzie najniebezpieczniej.
Spiro potoczył po obecnych tak płomiennym wzrokiem, że słowa najdelikatniejszego bodaj protestu uwięzły im w gardłach.
— I wszystko na moich barkach — ciągnął kosmiczny wilk. — Za wszystko odpowiadam. Może masz trochę czasu, co? Tak z tydzień. Potrzebuję człowieka na pierwsza linię. Niejednegośmy dawniej wspólnie dokonali, więc może i teraz pójdziesz do mnie?
Pawłysz pomyślał, że przeznaczenie mogłoby przybrać mniej malownicza postać. W tym momencie głośnik zaszeleścił i odezwał się głosem dyspozytora:
— Pawłysz, doktorze Pawłysz, proszę do mnie przyjść. Mam tu dla pana pewną propozycję.
Przepraszam — powiedział Pawłysz do Spirona.
— Doktor? — zdziwił się Spiro. — Jasne, że doktor, przecież wynosił rannych.
Pawłysz szedł do wyjścia, a za nim biegły słowa Spirona:
— Będę tu na ciebie czekał, krokiem się stąd nie ruszę. Jesteś mi potrzebny jak manna niebieska. Słyszysz, Sawieliew?
— To nie jest Sawieliew, tylko Pawłysz — poprawiła go Ninoczka.
— A u nas nazywali go Sawieliew — powiedział Spiro. — Pawłysz to nazwisko tylko dla krewnych.
Pawłysz wspiął się po wąskim trapie do dyspozytorni.
— Siadaj — powiedział dyspozytor. — Podchodzi jeszcze jeden statek.
— Skąd? dokąd?
— Obawiam się, że nic ci po nim. Idzie z Ziemi-14, to zresztą cię niezbyt interesuje… Ważne jest co innego: statek wyładuje wyposażenie dla stacji na Projekcie-18, a potem przeskoczy na Sentiper. Dwudziesty trzeci sektor, tam nieprędko doczekasz się na okazji do domu. Na Koronę też stamtąd nie latają. Zresztą może coś się trafić, ale ja bym na twoim miejscu nie ryzykował…
— Ale przecież Sentiper to duży port? Nigdy tam nie byłem, ale słyszałem, że port jest duży.
— Duży, ale nie dla nas. Byłem tam dwa razy i wolałbym nie być po raz trzeci. Tamtejsi mieszkańcy nie są humanoidami. Kule o średnicy poniżej metra. Wszystko, łącznie i toaletami, jakoś przerobili, żeby hurnanoidzi nie wyzdychali już pierwszego dnia, więc da się jakoś wytrzymać… Aha, byłbym zapomniał, ciążenie wynosi półtora „g”. Ale jeśli poczekasz tam ze dwa tygodnie…
Dyspozytor aż się przeraził na myśl, że Pawłysza może spotkać taka koszmarna przygoda, zmrużył oczy i wykrzywił swoją malutką tamilsko twarzyczkę w tragicznym grymasie.
— Cóż mi zatem chcesz zaproponować? — zapytał Pawłysz.
— Po pierwsze naszą gościnę.
— Bardzo to z waszej strony mile.
— Po drugie świeże owoce i warzywa przez okrągły rok. Z naszej własnej szklarni.
— I wreszcie konkretny termin odlotu na Ziemię, mam nadzieję!
Dyspozytor otworzył grube tomisko dziennika dyżurów. Dyspozytor był konserwatystą, a poza tym, jak wielu ludzi małych i drobnych, miał słabość do solidnych przedmiotów.
— Jeśli wszystko potoczy się normalnie — oświadczył, kiedy jego palec dotarł w końcu do odpowiedniej rubryki — za sześć dni przycumuje tu liniowiec „Moskwa”.
— I poleci wprost na Ziemię?
— O ile się nie mylę, tak.
— Warto się nad tym zastanowić.
— Z powodzeniem możesz tu spędzić ten tydzień. Zrobisz nam przyjemność. Możesz skoczyć na Projekt-18. Akurat przyleciał stamtąd transportowiec. Oni tam będą przyjmować urządzenia z Ziemi. Jest na co popatrzeć… Zwłaszcza ty, jako biolog, znajdziesz tam wiele rzeczy godnych obejrzenia.
— Polecę na Projekt-18, a tymczasem „Moskwa” odleci beze mnie.
— „Moskwa” nie zjawi się tu przed upływem pięciu dni. Dzisiaj mieliśmy z nią łączność. Jeszcze nie wystartowała z Stentipera.
— A więc radzisz mi zostać…
— Wręcz namawiam.
— Pozwolisz mi się trochę zastanowić?
— Proszę cię bardzo, ale pamiętaj, że „Astrolabium” odlatuje stąd za jakieś dwie godziny.
Pawłysz wrócił do bufetu, ośrodka życia towarzyskiego planetoidy. Nie miał wątpliwości, że dyspozytor udzielił mu życzliwej rady i że sam jego pomysł był rozsądny. Ale posłuchać go, oznaczało spędzić kolejny tydzień w całkowitej bezczynności, co było perspektywą zupełnie przerażającą. Koncepcja urlopu składającego się z długich okresów całkowitego spokoju, tylko od czasu do czasu przerywanych dla okrasy krótkimi dniami czy najwyżej tygodniami większej aktywności, zupełnie go nie urządzała. Zamierzał zdrowo sobie popracować na Koronie, a tymczasem przekształcił się w banalnego wczasowicza, zmuszonego do wymyślania sobie jakichkolwiek rozrywek.
Lecieć na Sentiper, gdzie wszystko przystosowane jest do potrzeb istot o innych kształtach i wymiarach, też nie miało większego sensu. A jednak Pawłysz, który już zaczynał czuć się w bufecie jak stały składnik jego wyposażenia, coś w rodzaju stołu lub ekspresu do kawy, z każdą chwilą coraz bardziej skłaniał się ku myśli, żeby odlecieć przypadkowym statkiem na ten okropny Sentiper. Niech się dzieje co chce. W każdym razie lepszy jest jakikolwiek ruch niż ten zapyziały bufet… Pawłysz zapomniał, że nie dalej jak pół godziny temu uznał Spirona za swoje przeznaczenie. Ale przeznaczenie o nim nie zapomniało.