— Chodźmy! — Wan bezszelestnie podszedł do Pawłysza. — Nie możemy bezmyślnie tracić czasu, kiedy ludzie czekają na pocztę. Muszę ją szybko posegregować.
Powiedział to takim tonem, jakby to Pawłysz był winien temu, że nie mógł dotychczas posegregować poczty. Pawłysz wzruszył ramionami i pospieszył za nim.
Pokój Wanczidorża wyglądał niemal dokładnie tak, jak go sobie Pawłysz wyobraził. Był wielokrotnie większy od standardowych klatek innych stacji badawczych i zaopatrzony w wąskie, wysokie okno wykute w litej skale, przez które do wnętrza wlewały się potoki światła słonecznego. Pawłysz podszedł do niego i zobaczył, jak u podnóża skały rozbijają się oceaniczne fale miarowo płynące do brzegu. Ale pirackiej fregaty nie było.
— To jest pańskie posłanie — powiedział Dżyngis-chan, wskazując najprawdziwsze w świecie, szerokie, wygodne łóżko, którego zagłówek sporządzony był z kamiennej płyty pokrytej skomplikowaną płaskorzeźbą.
— A pan? — zapytał Pawłysz. Drugiego łóżka w pokoju nie było.
— Przyniosę. Nie zdążyłem.
— Wobec tego ja będę spał na łóżku, które pan przyniesie — powiedział Pawłysz. — Gościnność też musi mieć swoje granice.
— Pozwoli pan, że ja te granice określę — burknął Dżyngis-chan. — To zresztą nie jest z mojej strony żadna ofiara.
Wysypał pocztę na stół i zaczął ją segregować.
— Proszą pana — powiedział Pawłysz — jeśli gniewa się pan na mnie za to, że nie usłuchałem polecenia, gotów jestem pana przeprosić. Ale proszę mi uwierzyć, że nic się nie mogło stać, bo ja te ciężarówki znam od dziecka. Po co więc miałem robić jeszcze jeden oblot?
— Nie ma o czym mówić — odparł Wan, nie odrywając się od pracy. — Tyle tylko, że jeśli ktoś opracował jakiś program, to trzeba go przestrzegać. Mam nadzieję, że nigdy już nie będzie pan pilotował statku lądującego na Projekcie.
— Nie o to chodzi…
— Spiron powinien wytłumaczyć panu w czym rzecz — powiedział Wan. — To jego wina. Porozmawiam sobie z nim,
— Współczuję mu! — Pawłysz spróbował obrócić wszystko w żart.
— Po nim, wszystko spływa jak po kaczce woda. Raz złapałem go w ostatniej chwili nieomal za rękę, kiedy zamierzał wysadzić w powietrze chmurę.
— Chmurę?
— Dimow lepiej to panu wytłumaczy. A ja muszę posegregować pocztę…
Pawłysz odszedł od okna. Wzdłuż zewnętrznej ściany pokoju, wygrodzonego z obszernej pieczary, stało wielkie biurko. Na jego blacie leżały płytki różowego i jasnozielonego nefrytu. Na jednej z nich był naszkicowany rysunek ptaka z ogromnymi skrzydłami. Nefryt ciepło świecił w słońcu. Muszla, podobna do połówki gigantycznego włoskiego orzecha, rzucała na sufit wielobarwne, perłowe zajączki. Wan pospiesznie segregował pocztę, rozkładając ją na równe stosiki. Jego drugie biurko stało pod boczną ścianą naprzeciw łóżka. Nad biurkiem wisiało kilka półek zastawionych przedmiotami, które mogą przydać się człowiekowi o dziwnych w swej różnorodności zainteresowaniach. O stosik mikrofilmów na drugiej półce oparta była fotografia Mariny Kim w ozdobnej ramce z masy perłowej pokrytej zawiłym wzorem. Marinę Pawłysz poznał od razu, chociaż sfotografowała się w jasnej peruce, która nadawała jej twarzy wyraz dziwnego uduchowienia, spowodowany zapewne kontrastem między bujnymi lokami kopciuszka a linią policzków i wykrojem oczu. Prawdziwe włosy Mariny Kim były czarne, proste i gładko ostrzyżone.
Pawłysz odwrócił się i zobaczył, że Wan patrzy na niego.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł mężczyzna w niebieskim kitlu i niebieskiej chirurgicznej czapeczce.
— Wan — powiedział — przepraszam, że wszedłem bez pukania. Podobno przyszła poczta.
Spostrzegł Pawłysza.
— Dzień dobry — powiedział. — Wie pan, już od ponad dwóch tygodni czekamy na pocztę, a Wan jest tak dokładny, że będzie ją sortował do wieczora.
— Jak tam u was? — zapytał Wan. — Polepszyło mu się?
— Płetwy to są płetwy — odparł mężczyzna w niebieskim kitlu. W ciągu dnia nie da się ich wyleczyć. No więc co z tą pocztą?
— Już idę — odparł Wan. — Niewiele mi zostało.
— Jest coś dla mnie?
— Wszystko w swoim czasie. Nie bądź taki niecierpliwy.
— No dobra — powiedział chirurg. Przygładził dłonią wąsiki, przesunął nią po spiczastej bródce i chrząknął.
— To pan przyprowadził ciężarówkę? — zwrócił się do Pawłysza.
— Tak. Zamiast Spirona.
— Bardzo mi miło, kolego. Długo pan zamierza u nas zostać? Bo jeśli tak, to znajdziemy dla pana jakieś zajęcie.
— To bardzo krzepiące — powiedział Pawłysz — ale wszędzie, gdzie się pojawię, natychmiast, proponuje mi się pracę, nawet nie pytając, jakim jestem pracownikiem.
— Dobrym! — powiedział kategorycznym tonem chirurg — Jestem fizjonomistą i potrafię określać takie rzeczy na pierwszy rzut oka. — Podał Pawłyszowi rękę i dodał.
— Nazywam się Jerychoński. Mój prapradziad był duchownym.
— No i co z tego?
— Zawsze tak mówię, żeby uniknąć pytań w rodzaju: „Lubi pan grać na trąbie?”, „Czemu ma pan taki cichy głos?”. To cerkiewne nazwisko.
Pawłysz znów zerknął na zdjęcie Mariny Kim. Pewnie niedługo zobaczy ją w naturze. Może nawet za parę minut. Czy się zdziwi na jego widok? Czy nie zapomniała? Można oczywiście zapytać o nią Wana. Już miał to zrobić, ale akurat wszedł chirurg…
— Skończyłem — powiedział Wan. — Idziemy. Pawłysz, pójdzie pan z nami? Zbiorą się tam wszyscy.
To mówiąc pakował przesyłki do dużej torby z licznymi przegródkami, każdy stosik do odrębnej kieszeni. Pawłysz zrozumiał, że i ta torba była roboty Wana, bo ten człowiek najwyraźniej lubił się otaczać wygodnymi, racjonalnie pomyślanymi przedmiotami, a jeszcze bardziej lubił takie przedmioty wykonywać sam.
— Udało mi się tu zmajstrować narty wodne — powiedział Jerychoński — ale Dimow nie ma duszy sportowca i rzuca mi kłody pod nogi. Albo mu szkoda paliwa, albo ma pilne zajęcie dla sternika motorówki…
Jerychoński gestem głowy wskazał Wana, jakby dając tym do zrozumienia, że i on należy do stronnictwa utrudniającego życie sportowcom.
— Gdybyś był na miejscu Dimowa, też byś nie pozwolił uganiać się na nartach wodnych po oceanie. Taka zabawa może skończyć się jedynie tym, że ty utoniesz, a motorówka ulegnie uszkodzeniu — powiedział Wan.
— I nie wiadomo przy tym — powiedział z gryzącym sarkazmem Jerychoński — co jest ważniejsze: moje lekkomyślne życie, czy też losy bezcennej motorówki.
— Twoje życie jest ważniejsze — odparł poważnie Wan. — Dlatego nie dostajesz motorówki. Ale motorówki też szkoda, bo jest nam potrzebna.