Skłonił się ze sztywną godnością. W końcu z własnej nieprzymuszonej woli pomógł ludziom, nie wyrządzając im przy tym żadnej krzywdy. Ciężarówka jest na miejscu, ładunek nietknięty, a przeciążenia odczułem tylko ja.
— Naturalnie, naturalnie — powiedział nerwowo chudy. — Nazywam się Dimow. Dymitr Dimow. Doktor Dimow Kieruję tutejszym oddziałem naszego instytutu. Widzę, że jesteśmy kolegami po fachu.
Wskazał długim, szczupłym palcem pianisty plakietkę ze żmiją oplatającą puchar, odznakę lekarza umieszczona na piersi Pawłysza tuż nad naszywkami z nazwami statków, na których służył.
— Tak, nie myli się pan.
— Wanczidorż — przedstawił Dimow Dżyngis-chana. — Proszę się na niego nie gniewać. Doskonale rozumiemy, że chciał pan jak najlepiej, ale na pana miejscu nie sprzeczałbym się z naszym dyżurnym, ponieważ, jak pan zapewne doskonale wie, chodziło mu jedynie o pańskie bezpieczeństwo…
Dimow musiał przyznać rację obu uczestnikom niespodziewanego konfliktu i sprawiało mu to widoczną przykrość.
— Proszę się ubierać, bardzo proszę — ciągnął, nie pozwalając Pawłyszowi wtrącić bodaj słowa — Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni, bo stale mamy trudności ze Spinorem. To wprawdzie autentycznie wspaniały człowiek i świetny fachowiec.
Dżyngis-chan, to znaczy Wanczidorż parsknął pogardliwie, wyrażając w ten sposób dezaprobatę dla słów zwierzchnika.
— Tak, Wan — zwrócił się do niego Dimow — Tak to właśnie wygląda. Spiro przynosi nam znacznie więcej pożytku niż szkody i z wielką niecierpliwością czekaliśmy na tę rakietę.
— Tu jest poczta — przypomniał sobie Pawłysz. No nią też pewnie czekaliście.
— Na nią również — przytaknął Dimow. — Jest pan gotów. — Pomógł Pawłyszowi umocować maskę, a potem dodał: — Mam nadzieję, że zostanie pan u nas przez parę dni? Będzie nam bardzo milo.
— Dziękuję — skłonił się Pawłysz.
Włączył ogrzewanie kombinezonu i poprawił maskę. Tlen dopływał bez zakłóceń. Kombinezon Dimowa był na niego nieco za szczupły, ale w gruncie rzeczy zupełnie wygodny. Pawłysz chciał zapytać, czy może zobaczyć się z Mariną Kim, ale zrezygnował z tego zamiaru. Dziewczyna mogła przecież pracować na jakiejś stacji podwodnej o wiele tysięcy kilometrów od bazy. Na wszystko przyjdzie pora. Teraz już mu nie ucieknie, teraz już na pewno ją odszuka. Wyszli na gładki, jakby wypolerowany grunt dolinki, obramowanej w odległości paruset metrów urwiskami skalnymi. Z drugiej strony zaczynał się ocean i fale przyboju z głuchym hukiem rozbijały się o czarny brzeg, przekształcając się w słupy białej piany. Pawłysz poprawił słuchawki, ale szum przyboju nadal brzmiał głucho i niewyraźnie, bo dźwięki gasły w rozrzedzonym powietrzu. Popatrzył w górę i złapał się na tym, że usiłuje dojrzeć czarny punkcik — smoka wypatrującego zdobyczy. Smoka nie było, tylko lekki, półprzezroczysty obłoczek zakrył na moment słońce i złagodził cienie, dotychczas bardzo ostre i głębokie.
Dżyngis-chan szedł przodem, przyciągając do boku worek z pocztą i ciągnąc za sobą wózek wyładowany warzywami i świeża żywnością. Dimow został z tylu. Zamykał właz. Dżyngis-chan wszedł w cień skały i jakby się w nim roztopił. Wózek oświetlony ostrym słońcem wolno wpełzał za nim i niknął, pozornie wnikał w skałę. Pawłysz ruszył za nim i znalazł się przed wolno odtaczającymi się na bok metalowymi wierzejami, zamykającymi wejście do jaskini.
— Wykorzystaliśmy tu wyjątkowo sprzyjające warunki naturalne — mruknął Dżyngis-chan.
Pawłysz obejrzał się Na zalanym słońcem lodowisku stał Dimow i patrzył w niebo.
— Proszę wejść — powiedział Dżyngis-chan. — Dimow przyjdzie później.
Wielki biały ptak wolno opadał w kierunku Dimowa.
Pawłysz omal nie krzyknął: „Uwaga! Padnij!” Ale Dimow ani myślał się ukrywać. Po prostu nie bał się białego ptaka. Ptak zatoczył koło nad jego głową, a Dimow uniósł rękę w geście jakby pozdrowienia. Ptak miał nieprawdopodobnie szerokie skrzydła i smukłe, delikatne ciało Zdawało się, że Dimow rozmawia i ptakiem.
Pawłysz pomyślał, że tutaj ludzie nie zajęli cudzej niszy ekologicznej.
— Dokarmiacie je? — zapytał.
— Dokarmiamy?
— Tak, ptaki.
— Naturalnie!
Dżyngis-chan miał nieprzyjemny zwyczaj wydawania sarkastycznych parsknięć, tym bardziej irytujących, że zupełnie nie było wiadomo, czy jest rad, czy też mocno się gniewa.
Drugi ptak ukazał się nieco ponad pierwszym. Złożył skrzydła i lekko opadł na skałę nad Dimowem. Dimow poklepał go po skrzydle. Pierwszy z ptaków uniósł się w górę i przeleciał nad Pawłyszem i Dżyngis-chanem. Drugi wziął rozbieg po lądowisku, zeskoczył ze skalistego brzegu i wzbił się w powietrze wśród rozbryzgów piany przyboju.
Wnętrze jaskini urządzone było wygodnie i solidnie. Poszczególne pieczary z wielkim rozmachem i znakomitym smakiem zostały przekształcone w pomieszczenia robocze i mieszkalne, przywodzące Pawłyszowi na myśl staroświeckie ilustracje do „Tajemniczej wyspy” Verne’a, której bohaterowie lubili rzetelny komfort, autor za i z upodobaniem i wszelkimi szczegółami opisywał, co i jak im się udało osiągnąć. Pawłysz pomyślał, że pokój Dżyngis-chana powinien mieć wykute w skale okno, przez które wpada wiatr od oceanu i z daleka widać nadpływający statek piracki.
Dimow powiedział:
— Mamy zbyt mało pomieszczeń mieszkalnych. W zeszłym miesiącu przyleciało sześciu młodych fizyków i zajęli wszystkie wolne pokoje, a nowych jeszcze nie zdążyliśmy urządzić. Zrobimy to w najbliższej przyszłości, jeśli tylko Spiro zdobędzie na Senpiterze urządzenia wiertnicze i wykładziny. Obiecał to załatwić.
— Zdobędzie — powiedział Dżyngis-chan. — Nie to, co trzeba, nie w tej ilości, ale na pewno zdobędzie.
— Tak, tak — zgodził się Dimow. — A więc, jeśli pan u nas zostanie, a zostanie pan, prawda? Nie, można przylecieć na taką planetę, jak Projekt-18, i natychmiast wracać! Jeśli więc pan u nas zostanie, będzie pan musiał pomieszkać w pokoju Wana. Nie ma pan nic przeciwko temu?
Pawłysz zerknął na Dżyngis-chana, który nawet nie odwrócił głowy, tylko nieruchomo wpatrywał się w ścianę i powiedział bez entuzjazmu w głosie:
— Ja naturalnie nie mam nic naprzeciw, ale obawiam się, że będę krępował gospodarza…
— Już to omówiliśmy — odparł Wan. — Ja zresztą rzadko bywam w swoim pokoju. Mam wiele pracy.
— Doskonale! — ucieszył się Dimow. — Byłem pewien, że się dogadacie Wan zaprowadzi pana do pokoju, bo ja niestety muszę już przeprosić.
Ruszył spiesznie korytarzem, a Wan rzucił sucho:
— Proszę tu chwilę zaczekać. Muszę odprowadzić wózek do kambuza.
Pawłysz został sam w przestronnym korytarzu, a właściwie podłużnej hali podziemnego miasteczka Czuł się głupio. Znalazł się nagle w sytuacji człowieka, który nie tylko nie ma się czym zająć, ale nawet na co popatrzeć. Korytarz był pusty, jakby go kto wymiótł, a przyszły gospodarz zdecydowanie nie należał do najgościnniejszych Pawłysz gotów był zrozumieć go i wybaczyć maniery młodzieńcowi, który poczuł się dotknięty, że przypadkowy pilot nie usłuchał go, ośmielił się wyrazić własne zdanie i wylądować nie tak, jak mu rozkazano. Czasami ludzie niezbyt w czymś biegli wręcz chorobliwie reagują na słowa i czyny, które ich zdaniem dyskredytują ich kwalifikacje lub zdolności. Reakcja Dżyngis-chana była więc zrozumiała. Tym bardziej, że przecież nie mógł wiedzieć, iż Pawłysz już w szkole latał na tych ciężarówkach i zaliczał pilotaż u samego Castlera, który lubił powtarzać „Nie obchodzi mnie, czy będziecie lekarzami pokładowymi, kucharzami, mechanikami, czy też kapitanami liniowców. Nic to również nie będzie obchodzić ludzi, którzy zrzędzeniem losu znajdą się na pokładzie planetolotu i których życie zależeć będzie od tego, jak dobrze nauczyłem lekarza pilotować ciężarówkę. Wyobraźcie sobie. I dalej Castler barwnie i szczegółowo opowiadał autentyczną czy też osobiście przez siebie wymyśloną historię o tym, jak to na statku, który uległ katastrofie na orbicie, z całej załogi pozostał przy życiu jedynie lekarz i on właśnie musiał uratować pasażerów. A dysponował jedynie planetarnym towarowcem nie przystosowanym do przewozu ludzi. Nie, Pawłysz nie miał pretensji do Wana, ale było mu przykro, że ich znajomość zaczęła się od konfliktu. Jak go jednak przekonać, że chciał tylko zaoszczędzić paliwo, a nie zrobić na złość dyspozytorowi?