Выбрать главу

Dyrektor odprowadzał inspektora. Wyszli na plac i wolno skierowali się do helikoptera.

Dyrektor był roztargniony, zamyślony i absolutnie nie mógł dostosować się do powolnego utykania inspektora. Przy samym śmigłowcu dopędził ich Aleksander Gorczyński, rozczochrany i ponury. Inspektor uścisnął już rękę dyrektora i wdrapywał się do kabiny, co sprawiało mu wyraźną trudność.

— Stare rany dokuczają — mruknął gderliwie.

— Komlin czuje się znacznie lepiej — oznajmił półgłosem Gorczyński.

— Wiem — odparł inspektor sadowiąc się z westchnieniem ulgi.

Podbiegł pilot i pośpiesznie wspiął się na swoje miejsce.

— Napiszecie raport? — zapytał Gorczyński.

— Napiszę raport — odrzekł inspektor.

— Tak… — Gorczyński poruszył wąsikami, spojrzał inspektorowi w oczy i zapytał nagle wysokim tenorkiem:

— Powiedzcie mi, proszę, czy wy nie jesteście przypadkiem ten sam Rybnikow, który w sześćdziesiątym ósmym roku w Kustanaju, samowolnie, nie czekając na przybycie automatów, rozładował jakiś tam aparacik?

— Towarzyszu Gorczyński! — przerwał ostro dyrektor.

— Mieliście wtedy jakiś przypadek z nogą…

— Gorczyński, proszę milczeć!

Inspektor nie odpowiedział. Zatrzasnął mocno drzwiczki kabiny i usadowił się wygodnie w fotelu.

Dyrektor i Gorczyński stali na placu z podniesionymi głowami i patrzyli jak wielki, srebrzysty żuk ze słabym brzęczeniem przepłynął nad siedemnastopiętrowym białoróżowym wieżowcem Instytutu i zniknął w szafirowym, przedwieczornym niebie.

Walentyna Żurawlowa

Poprzez czas

Ja, co zacieram żale i rozkosze,

Odsłaniam prawdę i błędu mamidła,

Jako czas dzisiaj rozwijam me skrzydła;

Więc za występek nie bierzcie mi, proszę

Jeśli szesnaście przeskoczę jesieni

I przepaść całą zostawię wśród cieni.

Szekspir — Zimowa opowieść

To był strach. Najzwyczajniejszy strach — lepki, uporczywy. Zorin w żaden sposób nie mógł pozbyć się wrażenia, że trąd czai się gdzieś tu, w tym pokoju. Był zmęczony, ale bał się zbliżyć do fotela. Chciało mu się pić, ale bał się dotknąć karafki. Zaraza mogła kryć się wszędzie — nawet w wazonie z konwaliami.

Starając się stłumić strach chodził szybko po pokoju. Cień nie mógł za nim nadążyć i miotał się po kwadratach posadzki.

— Bakterie trądu — mruczał Zorin. — Bakterie Hansena… Hansena? Tak, tak, z pewnością…

Nie mógł sobie nic więcej przypomnieć i to wzmagało jeszcze strach. Może nawet powietrze jest zarażone? Może wciągając w płuca powietrze, ciepłe, przesycone odurzającym zapachem konwalii, połyka te przeklęte bakterie Hansena?

Prawie podbiegł do okna, szarpnął zasuwkę.

Zimno odpędziło strach. Przez okno wpadały płatki śniegu. Wiatr je rozpędzał, śnieg wirował pracowicie. W tańcu śnieżynek było coś bardzo zwyczajnego, znanego. To uspokajało.

Zmierzch zacierał kontury przedmiotów i Zorin nie mógł w żaden sposób rozpoznać, czy za oknem rośnie wiąz, czy topola. Wydało mu się, że jest rzeczą konieczną, aby określił gatunek drzewa. Wpatrywał się w gęstniejący zmrok mrużąc krótkowzroczne oczy.

Bezwiednie dotknął ramy okiennej i strach wrócił natychmiast jak uderzenie prądu elektrycznego. Nie wolno dotykać ramy! W tym pokoju nie wolno niczego dotykać!

Wyciągnął chustkę i zaczął wycierać palce.

Z tyłu poza nim cicho skrzypnęły drzwi. Zorin drgnął — nerwy reagowały na dźwięk jak naciągnięte struny. Odwrócił się chowając pośpiesznie chustkę.

W drzwiach stał mężczyzna w brązowym garniturze. Ręce i twarz tego człowieka były ukryte pod bandażami. Ciemne okulary zasłaniały oczy.

„Człowiek niewidzialny” — pomyślał nie wiadomo czemu Zorin.

— Towarzysz Sadowski? — głos Zorina zdradzał zdenerwowanie. — Czy doktor Sadowski?

— Tak. Jestem Aleksander Sadowski — odpowiedź była nacechowana nadmierną uprzejmością.

Zorin zrobił krok naprzód, wyciągnął rękę, spostrzegł się i cofnął ją natychmiast.

— Bardzo mi przyjemnie widzieć pana — wyjąkał, zdając sobie sprawę, że to głupio brzmi, i zaczerwienił się.

— Proszę usiąść, profesorze — Sadowski wskazał mu fotel.

Parę sekund jeszcze stali naprzeciw siebie: wysoki, trochę zgarbiony Sadowski i niski, bardzo tęgi Zorin. Potem Zorin jednym ruchem przysunął sobie fotel. I rzecz dziwna — znalazłszy się w fotelu, który przed chwilą wydawał mu się taki straszny — doznał uczucia ulgi.

Sadowski, kulejąc z lekka, podszedł do drugiego fotela.

Trąd ma naturę tygrysa. W cierpliwości, z którą prześladuje swoją ofiarę, jest coś strasznego, nieodwracalnego. Rok, dwa, dziesięć, trzydzieści — potrafi się czaić. A potem skok — pazury wpijają się w ciało, szarpią, rwą…

Aleksander Sadowski mógł zwyciężyć trąd. Po prostu mu się nie udało. Stało się coś nieprawdopodobnego. Lekarz, specjalista, leprolog, sam zaraził się trądem.

Zdarzyło się to na wiosną, gdy przeprowadzał próby ze stosowaniem wynalezionego przez siebie preparatu AD. Nowy preparat sprawiał cuda — był o wiele skuteczniejszy od sulfetronu, propizolu, oleju chaulmugrowego. Czasem jednak — w rzadkich wypadkach — preparat AD wywoływał gwałtowne nasilenie choroby. Sadowski absolutnie nie mógł zgłębić prawidłowości tego zjawiska. Do tego potrzebne były eksperymenty, dziesiątki, może setki długotrwałych eksperymentów.

A trąd odpowiedział ciosem na cios. Rankiem czternastego kwietnia Sadowski zauważył przy myciu na kiści prawej ręki małą, czerwonawą, owalną plamkę. Po tygodniu takie same plamy wystąpiły na twarzy. A w miesiąc później przekształciły się w ropiejące wrzody.

Był to jakiś niezwykle rzadki przypadek lepromatoidalnego trądu — złośliwy, galopujący.

Trąd zdawał się mścić na człowieku, który targnął się na jego tajemnicę. Preparat AD nie pomagał. Każdy eksperyment — teraz Sadowski eksperymentował na sobie — wywoływał pogorszenie.

Leprozorium mieściło się w dwóch jednakowych dwupiętrowych budynkach. W jednym znajdowała się klinika, w której mieszkali chorzy. W drugim były mieszkania lekarzy i personelu pomocniczego. Jeszcze na wiosnę Sadowski przeprowadził się do kliniki. Od tej chwili całe jego życie upływało w laboratorium chemicznym. Zresztą słowo „życie upływało” nie jest właściwe. Sadowski pracował. Pracował rankiem, wieczorem, nocą. Zwycięstwo nad trądem — a wraz z nim ratunek — mogła dać tylko szybkość. Trzeba było wyprzedzić chorobę.

Preparat AD był sporządzony z soli dwóch kwasów — chaulmugrowego i hydnokarpowego.

Działanie preparatu zależało od jego składu. Gdzieś, odmierzona setną częścią procentu, przechodziła granica między życiem i śmiercią.

Przez całe lato Sadowski szukał sposobu otrzymania chemicznie czystego kwasu hydnokarpowego. Jesienią lekarze sprawdzili na chorych działanie oczyszczonego preparatu AD. W szesnastu wypadkach na siedemnaście preparat spowodował prawie całkowite uleczenie. Tylko u siedemnastego chorego lekarze stwierdzili gwałtowne zaostrzenie procesu chorobowego. Tym pacjentem był sam Sadowski.

Nowe próby — nowe niepowodzenia. Eksperymenty przyśpieszyły rozwój choroby. Historia choroby Aleksandra Sadowskiego wkrótce zapełniła wciąż grubiejącą teczkę. Sadowski był równocześnie badaczem, lekarzem i pacjentem. Do historii choroby wpisywano skąpe — chyba zbyt skąpe skargi pacjenta, łacińskie formuły lekarza, formuły chemiczne badacza. Każdy eksperyment przybliżał zgubę chorego. Do lekarza należało już tylko przewidzieć, co nastąpi pierwej — zwycięstwo czy śmierć.