W grudniu lekarz Sadowski wiedział już, że chory zginie wcześniej, nim badacz znajdzie środek ratunku. Badacz potrzebował trzech, czterech lat; choremu pozostawało osiem, najwyżej dziesięć miesięcy życia.
Doświadczenia były prowadzone dalej. Sadowski badacz uważał, że ma prawo rozporządzać życiem Sadowskiego pacjenta. Ale jedenastego stycznia lekarz naczelny leprozorium kategorycznie zakazał dalszych eksperymentów. Sadowski nie dyskutował. Jego choroba dawno już przestała być typową, a co za tym idzie, interesującą dla doświadczeń. Przekazał asystentom wszystkie swoje notatki i przeniósł się do małego mieszkanka obok kliniki.
Przestał również zaglądać do laboratorium.
…Trąd ma naturę tygrysa. Szarpie swą ofiarę i zabija, gdy ją oszpeci do niepoznania.
Sadowskiego leczono obecnie zwykłymi sulfamidami. Ale szpony trądu wczepiły się weń martwym chwytem i pogrążały w ciele coraz głębiej.
Trąd zwyciężył.
— Niech pan mówi dalej, profesorze. Ja słucham.
Pod białą maską bandaży nie można było dostrzec wyrazu twarzy Sadowskiego. To denerwowało Zorina. Tracił pewność siebie, plątał się, powtarzał po parę razy to samo.
Obmyślony starannie gmach argumentów rozsypywał się jak domek z kart.
— Rozumie pan, przedłużenie życia… Chciałem powiedzieć — walka ze starością…
Uświadomił sobie, że od tych słów zaczął rozmowę. Ciemne szkła okularów Sadowskiego połyskiwały zjadliwie.
— Widzi pan…
Zorin umilkł. Zrobiło mu się gorąco. Z przykrością czuł, że z czoła spływają mu wielkie krople potu. Jak na złość chustka mu się gdzieś zapodziała.
— Starość? — rzekł Sadowski pytająco. — Starość mi nie grozi…
Zorin zdecydował się mówić bez ogródek.
— Czy trąd jest uleczalny?
Sadowski wzruszył ramionami.
— Jak czasem.
— Mam na myśli pański przypadek.
Za ciemnymi szkłami okularów przebiegł jakiś błysk.
— Obecnie — nie.
Zorin znalazł wreszcie chustkę, wytarł czoło. Machinalnie przysunął się z fotelem bliżej Sadowskiego.
— Obecnie nieuleczalny. A potem?
Sadowski odpowiedział po dłuższej chwili milczenia.
— Za trzy lata. Nie wcześniej. — Pokręcił głową. — Zresztą jest to termin obliczony na szaleńczą pracę. Powiedzmy tak — za osiem lat.
— Osiem lat? A pan? Chciałem zapytać… pan… — Zorin utkwił wzrok w konwaliach. — A pan ma do rozporządzenia… przepraszam…
Sadowski skinął głową ze zrozumieniem.
— Siedem miesięcy. Może osiem. W żadnym razie nie więcej niż dziesięć.
— Osiem lat — i osiem miesięcy! — głos Zorina zabrzmiał niemal radośnie. — Cóż, właśnie tak — przysunął się z fotelem zupełnie blisko Sadowskiego. — Niech pan posłucha. Proszę sobie wyobrazić, że pan… no, że pan uśnie na przeciąg tych ośmiu lat. Rozumie pan — na osiem lat!
Jeżeli zajdzie potrzeba, to nawet na dwadzieścia. I obudzi się pan, gdy ludzie nauczą się leczyć pańską chorobę.
Zabandażowana ręka uniosła się powoli w górę, zdjęła okulary. W wąskiej szparce wśród zwojów gazy Zorin zobaczył piwne oczy. Ich spojrzenie było jakieś niezwykłe. Wpatrywały się zbyt przenikliwie. Dopiero po uważnej obserwacji Zorin zauważył, że są prawie zupełnie pozbawione brwi i rzęs.
— Sen? — oczy zmrużyły się. — Sądzi pan, że trąd nie jest groźny dla człowieka śpiącego?
Organizm żyje — a więc żyją również bakterie trądu.
— Nie, nie. Mam na myśli inny sen. Sen, podczas którego organizm prawie zupełnie nie żyje.
— Śmierć?
— Sen — powtórzył Zorin z naciskiem. — Po śmierci człowiek się nie budzi.
Oczy Sadowskiego przybrały wrogi wyraz.
— Niech pan mówi bez ogródek, profesorze — niecierpliwe ruchy zabandażowanej ręki podkreślały każde słowo. — Pan przyleciał do nas nie bez powodu. Czego pan chce? Co pan proponuje? Niech pan mówi albo sobie pójdę.
— Dobrze. Będę mówił bez owijania w bawełnę. Jak lekarz z lekarzem. Czy słyszał pan o hipotermii?
— Tak. Operacje, które się przeprowadza przy sztucznym obniżeniu temperatury ciała. Ale co pan ma wspólnego z chirurgią? Pańską dziedziną jest przedłużanie życia.
— Właśnie, właśnie. Przedłużenie życia. — Zorin kiwnął głową. — Nie potrafię jeszcze przedłużyć życia człowiekowi na jawie. Ale śpiącemu — mogę. Rozumie pan?
— Nie.
— Gdy człowiek śpi zwykłym snem, to żyje. Jeżeli śpi w głębokiej hipotermii, to… to nie żyje. I rzecz jasna, nie starzeje się.
Sadowski wzruszył ramionami.
— Temperaturę ciała ludzkiego można obniżyć o osiem, no, powiedzmy, o dziesięć stopni. I co z tego? Zasadnicza przemiana materii będzie trwała w dalszym ciągu. A więc będzie trwało życie — chociaż w zwolnionym tempie.
Zorin odchrząknął protestująco. Mruknął:
— Prawo zachowywania konserwatyzmu.
— Co? Jak pan powiedział?
Zorin zapomniał, że ma przed sobą chorego, nieuleczalnie chorego człowieka. Złość nigdy nie żyje w zgodzie z innymi uczuciami — zawsze je wypiera. A sprzeciw zawsze działał irytująco na Zorina. Znał tę swoją cechę… i nie mógł nad nią zapanować.
— Powiedziałem: prawo zachowywania konserwatyzmu. Według moich obserwacji uczony rewolucjonizujący jedną dziedzinę wiedzy prawie zawsze jest konserwatywny w innej.
Gdybym nie wiedział, kolego, o waszych pracach z dziedziny leprologii… Skąd pan wziął tę liczbę — dziesięć stopni? — Nie pozwolił Sadowskiemu odpowiedzieć. — A jeżeli trzydzieści stopni? Albo trzydzieści pięć?
— Zamrozić człowieka niemal do zera, a potem przywrócić do życia? Nie wierzę.
Chustka znowu się gdzieś zapodziała. Zorin szukał po kieszeniach.
— O ile pamiętam — ciągnął Sadowski — serce człowieka nie wytrzymuje oziębienia poniżej dwudziestu sześciu stopni. Fibrylacja komór…
Zorin żywo podniósł głowę.
— Tak, tak, serce nie wytrzymuje. Ale można przecież wyłączyć serce i wtedy fibrylacja nie nastąpi. Stosuję dla zachowania działalności serca aparat „sztuczne serce-płuca”. Krwiobieg omija serce. Fibrylacja nie następuje. Oziębiałem człowieka niemal do zera. I potem działalność serca powracała! Nie, nie, kolego, pozwólcie mi skończyć. Najważniejsza rzecz, że przy głębokim oziębieniu i zwolnionym krwiobiegu człowiek żyje, ale… — Zorin podniósł palec do góry — ale wszystkie procesy życiowe zwalniają się stokrotnie… No, co pan chciał powiedzieć?
Sadowski milczał.
— Obecnie pańska choroba jest nieuleczalna. — Zorin zająknął się, spojrzał pytająco na Sadowskiego i powtórzył: — Tak, nieuleczalna! Pan wie o tym lepiej niż ja. Ale jeżeli pan się zgodzi, oszukamy trąd. Panu potrzeba — poprawił się — nauce potrzeba osiem lat? Doskonale!
Dla pana te osiem lat będą jednym miesiącem.
Sadowski milczał.
— Przeprowadziłem już dziesiątki doświadczeń — ciągnął Zorin. — Czas trwania oziębienia nie przekraczał co prawda trzech tygodni. Ale tu chodzi o życie. Jedyna możliwość… Przy tym, rozumie pan, w razie konieczności eksperyment można przerwać. Przepraszam, chciałem powiedzieć, nie eksperyment, tylko leczenie tą metodą.
Sadowski włożył okulary. Wyciągnął rękę, poprawił konwalie w wazonie.
Zorin ze skupieniem, jakby to było w tej chwili najważniejsze, wycierał ogoloną głowę.