Sadowski wstał. Powiedział stanowczo:
— Nie chcę!
Od Wołgi ciągnął niezbyt mocny, ale zimny wiatr. Nocą znów spadł śnieg i Sadowski musiał przedeptywać ścieżkę. Wąska, ledwo dostrzegalna pod śniegiem dróżka wiła się między drzewami. Zgodnie ze starą — kto wie, ile dziesiątków lat istniejącą tradycją, każdy chory, który dostał się do leprozorium, sadził drzewo. Chorzy wierzyli, że kto wyhoduje drzewo, ten wyzdrowieje. Lekarze mówili, że praca odrywa od ciężkich myśli, przynosi pożytek. I surowo przestrzegano tradycji. W ostatnich latach wielu pacjentów zostało uleczonych, ale żaden nie wyjechał z leprozorium nie zasadziwszy dębu, wiązu lub topoli.
Dawniej Sadowski nie przywiązywał do tego wagi, wierzył tylko w naukę. Teraz rozumiał, że poza nauką istnieje wiele innych rzeczy, które da się objąć dosyć nieokreślonym słowem „życie”.
Wybrał sobie miejsce i postanowił na wiosnę zasadzić dąbek. „Mówią, że praca odrywa od ciężkich myśli”. Powiedział poważnie lekarzowi naczelnemu. A lekarz odpowiedział mu tak samo poważnie: „Tak, jest bardzo pożyteczna”.
Gleba była tu kiepska, przesycona solą lub piaszczysta. Samoistnie rósł tu tylko ak-dżusan — biały piołun. Trzeba było przyłożyć rąk, aby drzewo się przyjęło. To z pewnością było pożyteczne.
Drzewa rosły pomieszane ze sobą — młode i stare. Na wzgórku, wyżej niż inne, wznosiły się trzy wiązy. Zasadził je kapitan wielkiej żeglugi, który zaraził się trądem gdzieś na Hawajach.
Nazywał drzewa po marynarsku: środkowe, najwyższe — grotem, dwa inne fokiem i bezanem.
W lecie drzewa rzeczywiście przypominały maszty z pełnymi wiatru zielonymi żaglami.
Kapitana uleczono i przed dwoma laty opuścił leprozorium. Drzewa — maszty zostały. W ich sąsiedztwie Sadowski zamierzał posadzić swój dąbek. Na razie była tu tylko zaspa śniegu.
Sadowski okrążył ją z wolna. Bolała go trochę prawa noga. Odczuwał w niej coś jakby zimno. Ale wiedział doskonale, co to za rodzaj zimna. W ogóle dobrze zdawał sobie sprawę, co będzie dalej. Zjawią się nowe wrzody. Do reszty wypadną brwi i rzęsy. Zgrubieją muszle uszne. Wygnije przegroda nosowa. Osłabnie, a może i całkiem zaniknie wzrok. Oddychać będzie coraz trudniej. A potem… Potem nastąpi to, co lekarze nazywają „zejściem śmiertelnym”.
Sadowski sam nie potrafiłby nawet wytłumaczyć, dlaczego odrzucił propozycję Zorina.
Powinien był ją przyjąć. Nawet chciał ją przyjąć. Człowiek, który nie ma nic do stracenia, niczym nie ryzykuje. Elementarna prawda. Przed śmiercią się nie ucieknie. Również niezbita prawda. Ale te obie prawdy, a wraz z nimi wiele innych, ulatywały z wiatrem, gdy tylko Sadowski zastanawiał się nad słowami Zorina. Nie ma nic do stracenia? Bzdura! Pół roku życia — to niemało. To bardzo wiele! Teraz żył tak, jak znawcy piją wino — powoli, rozkoszując się każdym łykiem, każdą kroplą.
Dawniej nigdy nie rozmyślał nad sensem życia. Teraz wiedział — istotny sens życia polega na tym, żeby żyć. W imię życia można czasem poświęcić życie. Ale człowiek jest stworzony po to, żeby żył. Tę prawdę potwierdzało wszystko: każdy łyk powietrza, każdy ruch, każda myśl.
Wszystko było dobre, wszystko miało swój sens i szczególny urok — upał i mróz, spokój i wiatr, muzyka i cisza. Mył się — i nie rozumiał, że dawniej mógł to robić mechanicznie. Siadał do stołu — i nie rozumiał, jak mógł dawniej czytać przy jedzeniu.
Ludzie myślą zazwyczaj, że dla skazanego na śmierć czas pędzi z olbrzymią szybkością.
Wprost przeciwnie. Czas niemal staje. Ale jakimś szóstym zmysłem człowiek stale odczuwa jego powolny i nieustanny bieg. W tym biegu jest coś hypnotyzującego. Nie można o nim zapomnieć, oderwać się, uwolnić. Nie pomagają żadne sylogizmy. Logika w ogóle zawodzi tam, gdzie doznania i uczucia są napięte bez miary. Za jakąś granicą zaczynają działać swoiste, jeszcze nie zbadane przez człowieka prawa.
Zgodnie z logiką wszystko wyglądało prosto. Sadowski był samotny. Sadowski był nieuleczalnie chory. Z tego wynika, że nie miał nic do stracenia. Z tego wynika, że powinien z radością przyjąć propozycję Zorina.
Ale nieznane prawa przeciwstawiały się temu wbrew logice. Właśnie dlatego, że Sadowski był samotny i nieuleczalnie chory, każda, nawet błaha rozmowa, każda najmniejsza poprawa samopoczucia nabierały dla niego szczególnej, wyjątkowej wartości.
Logika mówiła: na trzydzieści cztery lata prawie trzecią część spędziłeś tutaj, w leprozorium, pracowałeś po dwanaście godzin na dobę i jednak nie pokonałeś trądu. Z tego wynika, że w ciągu pozostałego półrocza, nie pracując w laboratorium, nic oczywiście nie wymyślisz.
Nieznane prawa podszeptywały jednak: teraz dopiero po raz pierwszy naprawdę zobaczyłeś i poczułeś świat, pozostałe miesiące dadzą ci więcej niż całe życie.
…Śnieg szczękał pod nogami. Po raz pierwszy Sadowski zauważył, że śnieg nie skrzypi, nie chrzęści, ale właśnie tak jakby szczęka. To odkrycie — wiele takich zrobił w ciągu ostatniego miesiąca — było ważne.
Ścieżyna okrążyła wzgórek i wyprowadziła go na pustkowie. Wiatr gnał po pustym polu białe fale śniegu, które zacierały, zasypywały ścieżkę. Latem to pole również było białe — gęsto porośnięte ak-dżusanem. Sadowski próbował sobie przypomnieć, jak pachnie ak— dżusan, ale nie wiadomo czemu przypomniał sobie inny zapach — zapach konwalii. I natychmiast zarysowała mu się w pamięci twarz Zorina — okrągła, z małymi, zmrużonymi oczkami, odzwierciedlająca grę wrażeń.
Tak… Sadowski jeszcze przed spotkaniem domyślał się, o czym będzie mówił Zorin. Ale gdy profesor wyciągnął i natychmiast cofnął rękę, Sadowski nabrał chęci powiedzieć,nie”, nawet gdyby zapragnął powiedzieć „tak”. Od tego się w gruncie rzeczy zaczęło. Prawo konserwatyzmu? Głupstwo! Po prostu leprologię zna i rozumie. A eksperymenty Zorina to dla niego chińszczyzna. I skąd w ogóle ten Zorin dowiedział się o nim? Nic nadzwyczajnego się nie stało. Lekarz zachorował. Co w tym dziwnego? Na Wyspach Hawajskich do niedawna jeszcze panowało prawo, według którego lekarze zobowiązywali się do końca życia nie opuszczać leprozorium.
Sadowski przypomniał sobie, z jakim strachem Zorin cofnął rękę. Ludzie panicznie boją się trądu. A w rzeczywistości nie jest on bardziej zaraźliwy niż, na przykład, gruźlica. Ale ludzie boją się samego słowa „trąd”. I Zorin się boi. Siadał na fotelu jak na krześle elektrycznym. Co prawda potem, gdy zaczął mówić o swoich doświadczeniach… Tak, doświadczeniach! Jednak Zorin to zdolny człowiek. Wspaniały pomysł — wyłączyć serce i płuca, zastąpić je aparatem…
Tak, to dobry pomysł. Już choćby dlatego tylko należało zgodzić się na eksperyment.
Przeskoczyć czas… Zajrzeć w przyszłość. Jaka też będzie? „Jeżeli zajdzie potrzeba — nawet na dwadzieścia lat!” Tak chyba powiedział Zorin? Dwadzieścia lat — to inni ludzie, inne życie, inna epoka. Kim on będzie dla tych ludzi? Obcym? Można wyjechać za dziesiątą górę i jednak wrócić do ojczyzny. Z podróży w czasie nie wraca się nigdy. Jedyna poprawka do fantazji Wellsa, lecz jak wiele znaczy!: Odejść na zawsze od swojej epoki jest tak samo trudno, jak odejść od siebie… Gdyby na rok, dwa… Ale cóż to za człowiek — ten Zorin! Rzuca wyzwanie czasowi! Jakże szybko kroczy postęp! Może dlatego właśnie taki strach ogarnia przed znalezieniem się w przyszłości.
Sadowski uśmiechnął się drwiąco. Było coś radosnego w tym, że mógł wybierać. Mógł rozważać, obmyślać, oceniać. I przede wszystkim — nie śpieszyć się. Choćby nawet w głębi duszy wiedział już, co powie Zorinowi. Ale przyjemnie jest wybierać. Poczucie skazańca zaczyna się tam, gdzie nie ma wyboru. Zorin jest cierpliwy: nie myśli wcale o wyjeździe z leprozorium.