Выбрать главу

A tymczasem… Tymczasem jest jeszcze nie dokończona książka, muzyka, kwiaty na stoliku.

I jest jeszcze — ciepło. Dopiero teraz poczuł, jak zmarzł.

Przemknęła swawolna myśclass="underline" jeżeli stąd do kliniki będzie parzysta liczba kroków — to trzeba się zgodzić. Jeżeli nieparzysta — niech Zorin wyjeżdża.

Teraz rzeczywiście śnieg skrzypiał pod nogami — to dlatego, że Sadowski szedł szybko.

Ciekaw był, co wypadnie. Biegł prawie — trochę z niecierpliwości, trochę z powodu zimna.

Drwił z siebie: „wpadasz w mistykę, szanowny panie. Dobrze, że nikt się o tym nie dowie”.

Gdy do kliniki zostało około dwustu metrów — zwolnił kroku. Może się poczuł zmęczony…

Potem kroki stały się jeszcze wolniejsze. „Bawisz się w czarnoksięstwo, szanowny doktorze, czyż w ten sposób rozstrzyga się zagadnienia?” Śnieg szczękał znowu przy odliczaniu kroków.

Tysiąc dwieście siedemnaście… osiemnaście… dziewiętnaście…

Przystanął. To głupio jednak tak się przejmować. Przecież to tylko żarty. Dwadzieścia siedem… dwadzieścia osiem… Trzeba przebiec ostatnie metry!

Ale przeszedł je bardzo wolno, bezwiednie zmniejszając, kroki, tak żeby wypadła liczba nieparzysta.

Ostatni krok był tysiąc dwieście trzydziesty dziewiąty.

— Tylko niech pan się nie denerwuje, kochaneczku! Niech pan leży i nie denerwuje się.

Zorin mówił tonem niemal błagalnym.

. — To nic, profesorze — Sadowski uśmiechnął się z przymusem — to już teraz nie ma żadnego znaczenia.

Zorin westchnął. Niespodziewanie w ostatniej chwili stracił pewność siebie i to go gnębiło.

Ostrożnie, jakby się bał coś popsuć, dotknął krawędzi stołu operacyjnego. Ręka utonęła w miękkiej masie plastycznej. Sadowski obserwował go zezując z boku.

— Spokojnie, profesorze — powiedział cicho, tak aby nie usłyszeli skupieni w głębi sali operacyjnej lekarze i siostry. A głośno dodał: — Na takim piernacie można pospać i dziesięć lat. Wybornie!

Pulchne wargi Zorina zadrgały. Oczy zmrużyły się, niemal zamknęły. Odpowiedział dopiero po długiej chwili:

— No, teraz będziemy się wzajemnie uspokajali. — Mówił z udaną szorstkością, która nie pasowała do wyrazu dobroci i smutku, malujących się na jego twarzy. — Zaczynamy, kolego?

— Zaczynamy, szanowny kolego — odparł Sadowski takim samym tonem, chociaż chciał powiedzieć co innego, coś ważnego, serdecznego. — No, to do zobaczenia?…

Zabrzmiało to jak pytanie. Zorin pokręcił głową.

— Do prędkiego zobaczenia. Wie pan, kochaneczku, że jestem pewien…

— Nie trzeba — Sadowski zamknął oczy. — Nie trzeba. Umilkli obaj. Potem Zorin wstał.

— A więc… — i zaciął się. Sadowski skinął głową.

— Tak.

Zorin podszedł do tablicy rozdzielczej. Półgłosem — wydawało mu się, że krzyczy — powiedział:

— Zaczynamy.

Chirurg — młody, wysoki, o dużej, podługowatej twarzy podszedł do stołu. Rzucił siostrze:

— Światło! Zorin odwrócił się.

Minutowa wskazówka ściennego zegara elektrycznego dochodziła do dwunastej. Wolno, jakby przezwyciężając zmęczenie, skakała z podziałki na podziałkę. Przeskoczyła, zadrgała i znieruchomiała. Potem — po długim namyśle — wdrapywała się wyżej. Zorin słyszał lakoniczne rozkazy chirurgii, nienaturalnie spokojny głos asystentki liczącej uderzenia pulsu. Zaraz skończą i wtedy…

— Aparat! — ostro rzucił chirurg.

— Włączam — odezwała się siostra. Parę sekund ciszy.

— Zamykajcie — powiedział chirurg. — Profesorze Zorin, gotowe.

Zorin odwrócił się. Dwaj asystenci zakrywali stół operacyjny szklanym kloszem. Chirurg powtórzył:

— Gotowe.

Teraz, gdy trzeba było przystąpić do działania, Zorinowi wróciła pewność siebie. Zniknęło dręczące skrępowanie, ciało stało się jak gdyby nieważkie, ruchy lekkie, dokładne.

— Zaczynamy! — powiedział i usłyszał w swoim głosie coś ostrego, rozkazującego, podobnego do łonu chirurga.

Ręka dotknęła tablicy. Błysnęły szarozielone koła oscylografów. Na ekranach przelatywały wężyki świetlnych linii. W centrum tablicy na wypukłym kwadracie dużego ekranu było ich dwie — zielona i szafirowa. Splatały się ze sobą w fantastycznym tańcu. Tylko bardzo doświadczone oko mogło ułowić w ich konwulsyjnym migotaniu rytm i prawidłowość. To pracował rejestrator prądów czynnościowych.

— Włączam zimno!

Zorin przesunął dźwignię. Gdzieś za ścianą przytłumionym jękiem zawył kompresor. Pod szklany klosz popłynęło zimne powietrze. Wskazówka zegarowego termometru drgnęła i popłynęła w dół. Lekarze zbliżyli się do tablicy, stanęli za plecami Zorina.

— Takie szybkie oziębienie… — szepnęła młodziutka asystentka. — To wywoła…

Chirurg zakasłał gniewnie i asystentka umilkła.

Wskazówka termometru spadła w dół. Trzydzieści dwa i dwa… Trzydzieści i cztery…

Trzydzieści… Dopiero przy cyfrze „26” wskazówka prawie zamarła, jakby natknęła się na jakąś przeszkodę. Zielone wężyki na rejestratorze prądów czynnościowych zatańczyły jak szalone.

— To zawsze tak jest — półgłosem, nie odwracając się powiedział Zorin. — Organizm się broni.

W normalnych warunkach poniżej tej temperatury — musi nastąpić śmierć.

Drgając, jakby z niechęcią, wskazówka powoli przesunęła się ku cyfrze „25” i znów zaczęła szybko opadać.

— Dwadzieścia trzy… Dwadzieścia jeden… — czytała głośno asystentka — osiemnaście i pięć…

szesnaście…

Taniec wężyków na ekranach oscylografów zwalniał tempo. Teraz świecące smugi płynnie wznosiły się w górę, zastygały na sekundę i wolno opadały.

— Osiem… sześć i pół…

Zupełnie bezwiednie asystentka liczyła głośno, drgającym z przejęcia głosem.

— Pięć i pół… Pięć…

Zorin nacisnął biały guziczek pod rejestratorem biotoków. Zabłysła zielona lampka.

— Automat będzie podtrzymywał właściwą temperaturę — powiedział Zorin przerywanym głosem. — Będzie notował wskaźniki przyrządów, sygnalizował w razie nieprzewidzianych komplikacji.

Umilkł. Wydało mu się, że mówiąc teraz o technice popełnia świętokradztwo. Mruknął;

— Tak jakby wszystko…

Ekrany oscylografów zagasły. Na tablicy równym światłem płonęła zielona lampka.

Zorin odwrócił się. Niemal automatycznie odwrócili się wraz z nim wszyscy pozostali. Ale przez zapotniały klosz szklany nic nie można było zobaczyć.

W ciszy, która nagle zapadła, wyraźnie rozlegało się tylko suche cykanie automatu…

Dziwnym pojęciem jest czas. Filozofowie i fizycy spierają się na temat pojęcia istoty przestrzeni. O istotę czasu nikt się nie spiera — zbyt mało na ten temat wiemy. Czas jest jednakowy dla wszystkich — mówiła mechanika Newtona. Czas jest zależny od szybkości ruchu układu obliczeń — stwierdzają formuły w mechanice Einsteina. I to wszystko, co wiedzą ludzie.

Trudno sobie wyobrazić nieskończoność czasu. Jeszcze trudniej wyobrazić sobie czas skończony. Kto powie, co to jest czas?

Przed tysiącami lat powstała legenda o Kronosie — wszechpochłaniającym Czasie. Wśród bogów, wymyślonych przez ludzi, nie było straszniejszego od Kronosa. To on zrodził Tanatosa — śmierć, Eris — niezgodę, Apate — oszustwo, Ker — zagładę… To Kronos pożerał własne dzieci…