Выбрать главу

Samolot zniżał się. Igor wrócił do kabiny i znów siedział w niej w królewskiej bezczynności, póki koła nie zatrzymały się przed wykreśloną na lotnisku linią i wszystkie drzwi nie otwarły się automatycznie.

Wysiadł z samolotu ostatni.

6

Trafił mu się wibrolot starej konstrukcji i mógł sobie używać do woli, naciskając guziczki sterowania. Ale — rzecz dziwna — teraz nie sprawiało mu to przyjemności. Co więcej, uważał trzymanie palców na klawiszach za rzecz uciążliwą. Rankiem mu się lepiej latało. Ręce miał wolne, myśli również, skrzydła podporządkowywały się niemal podświadomym życzeniom.

Przypominało to lot w snach. Lot? Tak, rankiem doznawał uczucia lotu. A teraz zwyczajnie zmieniał miejsce w przestrzeni. Zwykła operacja komunikacyjna, którą muszą odbywać wszyscy niemal ludzie Ziemi, tak samo jak dawniej, gdy, jeżeli wierzyć starym filmom, jeździli do pracy na rowerach.

Aleksy siedział w niewielkim pokoju przed pulpitem sterowania — identyczną kopią tego, przy którym Igor przeżył przed godziną denerwujące chwile. Obok stał jeszcze jeden fotel i jeszcze jeden pulpit.

— Tak teraz latam — rzekł Loszka wskazując ręką na swoje gospodarstwo. — Nie odrywając się od ziemi.

Spojrzał na Igora i roześmiał się.

— Za to pracuję — dodał. — Prowadzę sto samolotów na raz. Czyli, że mam sto razy więcej szans do interweniowania w pracę maszyny niż ty. Dzisiaj wybłagałem jeszcze dziesięć rejsów — z trudem dali się przekonać. Postawili mi zapasowy pulpit. To na wypadek, gdyby zdarzyły się dwa uszkodzenia na raz. Według teorii prawdopodobieństwa…

— Ach, ta teoria! — Igor machnął ręką. — Zapoznałem się z nią dzisiaj w praktyce.

— I twój samolot znalazł się wśród tych dziesięciu. Wyobrażam sobie, jaki byłeś zawiedziony, gdy się okazało, że nie musisz pomagać maszynie! Takich samych uczuć musiał kiedyś doznawać ostatni dorożkarz albo ostatni szofer. Należysz już do przeszłości. Igorku!

— Po prostu lubię latać.

— Któż dziś nie lata? I czym wrażenia pilota różnią się od wrażeń pasażerów? Chcesz mieć prawdziwe przeżycia — chodź pracować ze mną. Co prawda nie będziesz już wtedy latał. W moim zawodzie to już niepotrzebny zbytek. Za to praca interesująca. Weź pod uwagę, że tak czy inaczej na przyszły rok zredukują wszystkich pilotów. Nawet loty próbne będą się odbywać automatycznie — za pomocą zaprogramowanych urządzeń.

Rudy Loszka śmiał się, nos mu błyszczał, piegi się rozpłynęły. Nie uważał za potrzebne wywabiania piegów, nie chciał też zmieniać kształtu uszu — miał uszy odstające, przypominające dłonie przystawione do głowy. Loszka uważał, że może całkowicie być takim, jakim stworzyła go matka natura!

— Przecież masz, chłopie, jeszcze inne specjalności! Możesz wybierać. No, będziesz w końcu latającym biologiem. Przecież twój rezerwat jest przewidziany do badań z powietrza. Mówię ci, że to wcale nie jest takie tragiczne, jak ci się wydaje.

…Rzeczywiście! Cóż się zmieniło na świecie? Uczucia, których doznaje się przy kierowaniu maszyną? Można je spotęgować będąc naziemnym dyżurnym. Lot? Cudowniejszego lotu niż wibrolotem bez tablicy sterowania świat jeszcze nie widział.

Romantyka? Tak, bez romantyki ani rusz! Ale kryje się ona w każdej pracy. To, co robi Loszka, też jest romantyczne, chociaż Loszka się do tego nie przyznaje.

Igor wyszedł na ulicę i wezwał wibrolot. Podbiegł stary, naiwny, romantyczny wibrolot z guziczkami gęsto natkanymi na maleńkim pulpicie. Igor miał ochotę podrapać go za uszami, jak robił w dzieciństwie ze swoim osiołkiem. Osiołek Waśka i kałuża pełna kijanek odegrały dużą rolę w jego zamiłowaniach do biologii.

Usiadł w fotelu i położył palce na klawiszach.

— Leć! — rozkazał.

Fotel ani drgnął.

Wtedy nacisnął guziczek — mały, obluźniony — wgniótł go z łatwością. Za plecami Igora rozwinęły się skrzydła i wibrolot pofrunął.

Walentyna Żurawlowa

Błękitna planeta

Nie znalazł się jeszcze uczony,

który obliczyć by zdołał

rozmach skrzydeł myśli człowieczej.

P. Antokolski

Uważano, że zginęliśmy. Przed rokiem, gdy działała jeszcze nasza stacja odbiorcza, słyszałem o tym na własne uszy. Ziemia komunikowała, że planetolot „Strzała” napotkał w drodze silny potok meteorytów i według wszelkiego prawdopodobieństwa uległ katastrofie.

Powiedziano o nas dużo pochlebnych słów, na które w takim stopniu nie zasługiwaliśmy, zwłaszcza że, jak słusznie zauważył inżynier Szatow, wiadomości o naszej śmierci były cokolwiek przesadzone.

Zresztą to właśnie Szatow dokładał wszystkich starań, aby te wiadomości nie okazały się przesadzone. I nie z jego winy „Strzała” okaleczona, pozbawiona łączności i prawie zupełnie nie słuchająca sterów — mimo wszystko ocalała.

Rozprawa naukowa Szatowa na pierwszy rzut oka nosiła zupełnie niewinny, niemal akademicki tytuł: „O wyborze właściwych czynników przy budowie planetolotów”. W praktyce zaś oznaczało to rzecz następującą: „Strzała” wyruszyła w dwuletnią podróż, aby na własnej skórze sprawdzić granice wytrzymałości planetolotów. Był to oczywiście próbny lot.

Ale jaki! Szatow szukał niebezpieczeństwa i trzeba stwierdzić, że pod tym względem osiągnął wyjątkowo pomyślne wyniki.

Wkrótce po rozpoczęciu podróży trafiliśmy pod deszcz mikrometeorytów. W ciągu dwudziestu minut „Strzała” utraciła stery gazowe, cieplarnię, anteną radarową i obie anteny radiostacji nadawczej. Łatanie dziur zajęło nam tydzień czasu. Ale Szatow był zadowolony. Z tryumfem oznajmił, że współczynnik wytrzymałości kadłuba zewnętrznego można z powodzeniem zmniejszyć o dwadzieścia pięć procent.

W półtora miesiąca później „Strzała”, zbliżając się do orbity Merkurego, przecięła niezwykle silny potok promieni gamma. Na Słońcu odbywał się straszliwy wybuch, intensywność promieni gamma dziesiątki razy przekraczała dopuszczalną dla człowieka dawkę. Przez dwie doby, osłabli wskutek ciasnoty i przyśpieszenia, siedzieliśmy zamknięci w głównej kabinie sterowania zabezpieczonej ołowianymi ekranami. Notując w dzienniku wskazania dozymetru promieniowania Szatow oznajmił, że współczynnik bezpieczeństwa przy projektowaniu ekranów jest w sposób niedopuszczalny zawyżony i trzeba go zmniejszyć średnio o trzy procent, Następnie (mijaliśmy właśnie pas asteroidów) na „Strzałę” runął prawdziwy grad meteorytów. Na szczęście szybkość ich nie była zbyt wielka. Ale około pół tuzina tych przyjemniutkich ciał niebieskich (wielkości kamienia brukowego) zmasakrowało dysze silników manewrowych, strzaskało całkowicie jedną z komór z paliwem i zniszczyło pojemnik z zapasem produktów. Po obejrzeniu uszkodzeń Szatow orzekł, że współczynnik zapasowej wytrzymałości kadłuba wewnętrznego można zmniejszyć przynajmniej o piętnaście procent.

W dwa dni później „Strzała” natknęła się na obłok pyłu kosmicznego pędzący z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na sekundę. Zewnętrzny kadłub ochronny planetolotu przekształcił się w delikatne sito, a powierzchnia wewnętrznego była tak stopiona, że nie ryzykowaliśmy już otwierania klap — wątpliwe, czy udałoby się je później zamknąć. Instalacja chłodnicza pracowała pełną parą, mimo to jednak temperatura wewnątrz planetolotu podniosła się do sześćdziesięciu stopni. Oblany potem, dusząc się z gorąca Szatow zdecydował, że współczynnik zapasowej wytrzymałości kadłuba wewnętrznego można obniżyć chyba nie o piętnaście, ale o dwadzieścia pięć procent.