Выбрать главу

Trzeba przyznać, że natura stwarzając samego Szatowa nie poskąpiła zapasu wszelakich współczynników. Zasób jego energii życiowej był dosłownie nie wyczerpany. Inżynier był wysoki, bardzo tęgi, zapełniał swą osobą prawie całą niewielką messę planetolotu. Głos miał tak grzmiący, jakby wszystkie meteory wszechświata zwaliły się na „Strzałę”. Zmetalizowany kombinezon, którego zadaniem było stwarzać w polu magnetycznym sztuczną siłę ciążenia, nie był obliczony na gwałtowne ruchy Szatowa. Dlatego prócz zasadniczych obowiązków nawigatora miałem jeszcze niezłą praktykę lekarską: Szatow był zawsze potłuczony i posiniaczony.

Zaprzyjaźniliśmy się w ciągu tego półtora roku. Nie mieliśmy wyboru: we dwóch stanowiliśmy całą załogę maleńkiego, zagubionego w Kosmosie planetolotu. Mogę stwierdzić obiektywnie, że Szatow miał tylko jedną wadę — lubił czytać Omara Chajjama. Nie mam, oczywiście, nic przeciw poezji. Ale przez półtora roku słyszeć tylko wiersze Omara Chajjama — każdy chyba przyzna, że to niełatwo. Tym bardziej, że Szatow cytował tadżyckiego poetę niezupełnie a propos. Pamiętam, że gdy „Strzała” trafiła pod deszcz mikrometeorytów, Szatow grzmiącym głosem, zagłuszającym trzask wibrującego pod uderzeniami meteorów kadłuba, deklamował:

Nie będzie nas. — Świat dalej będzie trwać. Zaginie ślad. — Świat dalej będzie trwać. Znikniemy my. — Świat dalej będzie trwać.

Niezbyt krzepiące wiersze. Co prawda, Szatow nie miał słuchu muzycznego, dlatego melancholijne strofy Chajjama śpiewał na nutę marsza sportowego… W ogóle zdawało się, że nie ma takiej siły, która zdołałaby popsuć Szatowowi humor. Dopiero gdy uległ zniszczeniu zasobnik z produktami, Szatow przez parę dni chodził osowiały. Od owej chwili żywiliśmy się chlorellą. Te błyskawicznie rosnące wodorosty dostarczały nam tlenu, a nadmiar ich szedł do spożycia. Cztery razy dziennie jedliśmy tę przeklętą chlorellę: smażoną, gotowaną, pieczoną, marynowaną, cukrzoną, soloną…

Chlorellą stała się prawdziwym koszmarem. Ale Szatow się szybko do niej przyzwyczaił. I zapijając kotlety (smażona chlorellą z sałatką z marynowanej chlorelli) witaminizowaną nalewką (trzyprocentowy spirytus na chlorelli) z zapałem recytował Omara Chajjama:

Korzystaj z radości, używaj dnia I kielich szczęścia opróżniaj do dna, Bo niebo smutków twoich nie oceni, Więc lejcie wino, niech muzyka gra.

Osiemnaście miesięcy sam na sam. Była to moja pierwsza długa podróż. I szybko zrozumiałem, czemu za najważniejszą zaletę astronauty uważa się zrównoważony charakter.

Wystarczy, abym zamknął na chwilę oczy, i jak na jawie widzę wnętrze kabiny „Strzały” ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami. Owalny stolik z masy plastycznej pokryty dziwnymi, żółtymi plamami, które wystąpiły pod wpływem działania promieni gamma; reprodukcje pejzaży Lewitana i Polenowa na sklepionych, wyściełanych ścianach; umieszczona w ścianie biblioteczka zawierająca trzydzieści dwie książki; ekran telewizora zasłonięty liliową firanką: dwa składane fotele siatkowe (każdy miał na oparciu po dwadzieścia cztery kwadraty); trzy matowe lampy podsufitki, z których Szatow stłukł przypadkiem środkową…

Rzadko otwieraliśmy iluminator. Widok bezgranicznego czarnego nieba z niewiarygodną ilością gwiazd ‘przez pierwszy miesiąc budzi zachwyt, przez drugi — zadumę i niepojęty smutek, a później wywołuje przygnębiający, ponury nastrój.

Pewnego razu (było to w szóstym miesiącu podróży) Szatow patrząc w bezdenną przepaść iluminatora zacytował najbardziej chyba ponury czterowiersz Chajjama:

Gwieździstą nocą dreszcz cię nagły chwyta, Przejmuje grozą otchłań nieprzebyta I roje gwiazd, co krążą dookoła Tak, jak odwieczna każe im orbita.

Od tego czasu otwieraliśmy iluminator tylko w razie koniecznej potrzeby.

Te półtora roku diabelnie nas zmęczyły. Nie mówię o fizycznym zmęczeniu. Awarie, gorączkowa praca przy reperacji uszkodzeń stanowiły przecież tylko epizody na tle spędzanych w ustawicznym napięciu dni powszednich. Ciasnota, gwałtowne zmiany temperatury, dwunastogodzinne dyżury, chlorella — to wszystko nie sprzyjało dobremu samopoczuciu. Najstraszniejsze jednak — najstraszniejsze w dosłownym brzmieniu tego wyrazu — było stałe poczucie grożącego niebezpieczeństwa. Wszyscy astronauci znają to uczucie. Lecz my doznawaliśmy go szczególnie mocno, prawdopodobnie dlatego, że promienie gamma bezpowrotnie zniszczyły nam radiostację i telewizor. Prawie rok nie mieliśmy łączności z Ziemią. Być może nie bez wpływu również był fakt, że na Ziemi uważano nas za straconych. Tak czy inaczej, ale bezustannie oczekiwaliśmy na coś nieznanego, nieodwracalnego. Pracowaliśmy, rozmawialiśmy, graliśmy w szachy, ale gdy tylko któryś z nas został sam, natychmiast opanowywało go uczucie nadciągającego niebezpieczeństwa. Przeważnie było to coś mglistego, nieokreślonego, czasami jednak wybuchało z taką siłą, że człowiek nabierał pewności: właśnie teraz — w tej chwili — zdarzy się coś najstraszniejszego.

Znam hipotezy astromedyczne, tłumaczące te objawy. Ale w praktyce mało pomagają rozważania teoretyczne. Dziecko, które wchodzi do ciemnego pokoju, wie, że nie ma się czego bać, ale się boi. Gdy człowiek steruje samotnie planetolotem i przez wąskie szczeliny obserwacyjne widzi nad czarną otchłanią zawieszone nieruchomo, blade, nie — migocące i dlatego jakby martwe gwiazdy — wie dobrze, że nie ma się czego lękać, a jednak doznaje uczucia — nie strachu, ale właśnie bliskiego, nieznanego niebezpieczeństwa.

Równym światłem płonie zielony ekran namiernika meteorowego, milczą przyrządy układu silników, cicho brzęczy napęd busoli żyroskopowej, miarowo cyka chronometr… Dokoła zalega cisza, tak jak zwykle. Ale przygniatające uczucie grożącego niebezpieczeństwa zmusza człowieka do ustawicznego sprawdzania przyrządów i wpatrywania się aż do bólu w oczach w czarne otwory szczelin obserwacyjnych.

A potem kończy się wachta i gdzieś za plecami rozlega się pokasływanie i wesoły głos Szatowa:

— No, jak tam, kolego, nie nastąpił jeszcze koniec świata?

W ciągu dwóch ostatnich miesięcy prześladował nas pech. Przypadkowy meteor rozbił akumulator słoneczny i od tego czasu żyliśmy w półmroku. Rozpaczliwie kaprysiły przyrządy nawigacyjne. Parę razy dziennie alarmująco zaczynała wyć syrena barografu, uprzedzając, że gdzieś ucieka powietrze. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. „Strzała” zniosła o wiele więcej, niż przewidywali jej konstruktorzy.

Mimo to wytrzymalibyśmy jeszcze te parę miesięcy, gdyby nie stało się coś nie do naprawienia. W trzech komorach z paliwem zaczęła wzrastać temperatura. Rozrzedzony wodór aktywny szybko się rozgrzewał. Znaczyło to, że atomy wodoru łączą się w cząsteczki, wytwarzając energię cieplną. Reakcja przyśpieszała się, przekształcając w łańcuchową. Szatow deklamował, spoglądając na skalę termometru paliwa:

W niebiosach siódmych byłem, tam gdzie górna z kryształu brama sklepia się Saturna, Niejedną rozwikłałem tajemnicę…

I dodawał ponuro:

— Między innymi i tę. Nosi bardzo prozaiczną nazwę: egzotermiczna rekombinacja wodoru aktywnego.

Wypróbowaliśmy wszelkie środki: intensywne chłodzenie, dodawanie utrwalaczy, naświetlanie ultradźwiękowe. Ale temperatura paliwa wzrastała. Groził wybuch. Wówczas Szatow podjął jedyną możliwą decyzję. Włączyliśmy pompy paliwowe i opróżniliśmy trzy komory z pięciu pozostałych. Był już czas najwyższy, aby to zrobić. Za „Strzałą” zapłonął olbrzymi welon gazu, niesamowicie połyskujący szmaragdowo-pomarańczowymi smugami.