O powrocie na Ziemię nie można już było marzyć. Po wielogodzinnej dyskusji, zamęczywszy maszynę do liczenia, wyszukaliśmy wreszcie dogodny tor, wiodący w stronę Marsa, najbliżej położonej planety.
— Mars — to ludzie, to prawdziwa siła ciążenia, to muzyka, to prawdziwe ziemskie kotlety i prawdziwe ziemskie piwo — mówił Szatow podnosząc manierkę z nalewką chlorellową. — „Na cześć Marsa ten puchar, nasz tulipan purpurowy”… Tak albo prawie tak powiedział stary Omar…
Pewnego razu Szatow zbudził mnie nocą (dla zachowania tradycji prowadziliśmy rachubę według czasu obowiązującego w Moskwie).
— Wkładaj szybko kombinezon, nawigatorze. Pokażę ci coś ciekawego.
Mówił cicho, niemal szeptem. Natychmiast ogarnęło mię poczucie grożącego niebezpieczeństwa.
Udaliśmy się do głównej kabiny sterowania. Szatow włączył rozrusznik automatyczny i metalowe zasłony dolnego iluminatora zaczęły się powoli rozsuwać.
Tego iluminatora nie odsłanialiśmy prawie od początku podróży. Widok otchłani gwiezdnej pod nogami nie należy do przyjemności. Nie można się do tego przyzwyczaić.
Zasłony rozsunęły się powoli. W otworze iluminatora ukazało się czarne niebo i wielki sierp Marsa. Ale na tym sierpie nie było nic: ani znanej sieci kanałów, ani granatowych „mórz” — nizin zarośniętych marsjańskimi zaroślami — aresitą, ani żółtoczerwonych pustyń. Olbrzymi, zajmujący czwartą część nieba, Mars był zasnuty gęstą, błękitną mgłą.
— No i co powiesz, nawigatorze? — zapytał półgłosem Szatow. — Czy nie wydaje ci się, że odkryliśmy nową planetę?
Próbowałem znaleźć jakieś realne wytłumaczenie. Wady w układzie optycznym iluminatora?
Ale gwiazdy widać było bardzo wyraźnie. Burze piaskowe na Marsie? Ale nie ogarniają one nigdy całej planety od bieguna do bieguna. Jakieś elektryczne zjawisko w atmosferze Marsa, na przykład zorze polarne? Ale nie mogłyby być tak intensywne.
Żadne z moich przypuszczeń nie wytrzymywało krytyki. Szatow ironicznie deklamował Omara Chajjama:
Nieraz później przypominałem sobie ten czterowiersz. Okazał się proroczy. Ale kto mógł wiedzieć, że czekała nas najcięższa próba?
Pochyleni nad iluminatorem, długo wpatrywaliśmy się w zagadkowy, błękitny sierp.
„Strzała” zbliżała się do Marsa od strony nieoświetlonej. Przez następne trzy doby nie można było przeprowadzać obserwacji. Ale od chwili gdy zobaczyliśmy wąski, błękitnawy sierp, nie opuszczało nas już dotkliwe przeczucie bliskiego i nieodwracalnego niebezpieczeństwa. Mogła to być reakcja wskutek stałego napięcia nerwów podczas osiemnastomiesięcznej podróży.
Zrobiliśmy się małomówni, rozdrażnieni. W czasie dyżurów w głównej kabinie sterowania zamykałem na głucho szczeliny obserwacyjne: widok czarnego nieba z niemigocącymi, jakby namalowanymi gwiazdami przyprawiał mnie o ataki melancholii.
W ciągu ostatniej doby przed lądowaniem prawie nie spaliśmy. Rozdrażnienie przekształciło się nagle w nadmierną uprzejmość. Gawędziliśmy z ożywieniem, pomagaliśmy sobie wzajemnie pakować drobiazgi osobiste, razem przyrządzaliśmy pożegnalną kolację (duszona chlorella z sałatą ze świeżej chlorelli).
Na dwie godziny przed lądowaniem Szatow zakomenderował:,Do pulpitu sterowania!” — i przeszliśmy do kabiny sterowania. Z łoskotem zatrzasnęła się ciężka pokrywa. Kadłub „Strzały” zadygotał od wściekłej pulsacji silników hamulcowych.
Który z astronautów nie zna szaleńczego ryku dysz hamulcowych! Bardzo bliski, wciąż wzrastający, przenika cały planetolot, przedziera się przez ciężkie ekrany głównej kabiny sterowania, wprawia w drżenie wskazówki przyrządów, wywołuje wibrację koła sterowego.
Lecz ten dziki ryk jest milszy od najpiękniejszej muzyki. Wydaje się, że planetolot ożył i entuzjastycznie wita ziemię. „Koniec podróży! Koniec podróży! — ochryple wyją dysze. — Koniec podróży!”
Szatow mistrzowsko prowadził „Strzałę”. Widziałem, że mu jest trudno. Stery gazowe źle funkcjonowały; dysze okaleczone przez meteory powodowały, że chwilami planetolot zaczynał się obracać dokoła własnej osi podłużnej, radar przeglądowy nie pracował. I mimo to Szatow pewną ręką zmuszał statek do szybowania.
Spędziłem z Szatowem półtora roku, poznałem go (jak mi się zdawało) do głębi. Ale muszę przyznać, że tego dnia odkryłem po raz pierwszy nowe oblicze mego przyjaciela.
Przyśpieszeniomierz wykazywał podwójne obciążenie, siła ciążenia wcisnęła mię głęboko w fotel, a Szatow siedział w swobodnej, niewymuszonej pozie. Twarz rozjaśniał mu uśmiech pełen napięcia, oczy błyszczały. Ruchy rąk — skąpe i dokładne, były równocześnie niemal uskrzydlone. Tak, właśnie uskrzydlone — to było właściwe słowo. Szatow, jakimś szóstym zmysłem, nie patrząc nawet na przyrządy, odgadywał, co należy zrobić.
„Strzałą” rzucało. Nie mogłem zrozumieć czemu. Można by sądzić, że planetolot napotkał silny strumień wstępującego powietrza.
Nagle zabrzmiał sygnał dawkomierza promieniowania. Spojrzałem — wskazówka dawkomierza przekroczyła czerwoną linię. Na zewnątrz, za ołowianymi ekranami kabiny sterowania promieniowanie dosięgło granic niebezpiecznych dla człowieka. Ale skąd się wzięło to promieniowanie?
— Nawigatorze! — głos Szatowa zagórował nad piorunowym hukiem silników hamulcowych. — Nawigatorze, proszę włączyć radar lądowania.
Zabłysnął żółtawy kwadrat wypukłego ekranu. W samym środku ekranu świecił jaskrawy, czerwony owal.
Szatow spojrzał na mnie. Zobaczyłem w jego oczach zdumienie. Na powierzchni Marsa, sześćset kilometrów pod nami szalało olbrzymie jezioro ogniste. Wybuch? Pożar?
Prawie machinalnie włączyłem namiernik jonizacji. Przez ekran przeleciała czarna nić.
Przeleciała i znieruchomiała, przecinając na dwoje czerwony owal. Jezioro ogniste miało kolosalne promieniowanie!
„Strzała” zadygotała. Czerwona plama jęła szybko przesuwać się na kraniec ekranu. Szatow uprowadzał planetolot na wschód.
Napisałem na kartce papieru: „Wybuch jądrowy? Katastrofa atomowa?” i podałem Szatowowi. Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. Potem wskazał mi wzrokiem skalę termografu zewnętrznego. Temperatura na zewnątrz podniosła się do siedemdziesięciu stopni!
Wiedziałem, że Mars jest dokładnie zbadany przez ludzi. Wiedziałem, że niezliczone wyprawy w ciągu trzydziestu ubiegłych lat spenetrowały każdy zakątek tej planety. I mimo to pierwsze przypuszczenie, które mi się nasunęło, było zgoła fantastyczne. Pomyślałem (śmiechu warte, ale tak było), że w dole toczy się wojna między ludźmi i Marsjanami.
Powtarzam raz jeszcze — wiedziałem, że nie istnieją żadni Marsjanie. Ale pierwsza myśl opanowała mię na chwilę.
A „Strzała” zniżała się. Szatow dokonał cudu: okaleczony planetolot, przezwyciężając nie wiadomo skąd powstałe wiry powietrzne, nie odchylał się niemal od wyznaczonego kursu.
Przez ekran radaru lądowania przelatywały ciemne plamy. „Gdzie jesteśmy?” — oczyma zapytał Szatow. „Nad Morzem Czasu” — wrzasnąłem. Szatow z zadowoleniem kiwnął głową.
Trudno było wybrać lepsze miejsce do wylądowania. Morze Czasu stanowi rozległą, kępkowatą nizinę, porośniętą krzaczkami aresity i znajduje się w pobliżu rakietodromu.