Czarne plamy na ekranie radaru przelatywały z błyskawiczną szybkością. „Strzała” unosiła się nad samą powierzchnią Marsa. Wyłączyłem radar.
Nie pamiętam, ile czasu upłynęło. Prawdopodobnie niewiele, z pięć minut. Ryk silników stał się nie do zniesienia. Szatow włączył rakiety lądowania. „Strzała” miękko osiadła na gazowej poduszce. Wstrząs był ledwo wyczuwalny. I od razu nastąpiła cisza. Ogłuszająca cisza, od której dzwoni w uszach i każdy szmer robi wrażenie łoskotu.
A potem poczułem ciężar. Nie sztuczny ciężar, stwarzany przez metaliczne ubranie w polu magnetycznym, nie przeciążenie skutkiem przyśpieszenia, ale prawdziwy ciężar, jak powiedziałby Szatow, prawdziwy ciężar ziemski.
— Nieźle się udało, co? — zapytał Szatow.
— Wyższa klasa! — odparłem.
Roześmieliśmy się. Szatow przekręcił dźwignię przewodu pneumatycznego. Rozległ się syk, otwarły się drzwi do messy. Ale syk nie ustawał. Zmienił się co prawda, stał się jakiś porywisty, pogwizdujący.
— To na zewnątrz — powiedział Szatow zdziwiony. — Wygląda na to, że Mars spotyka nas wietrzną pogódką.
Przeszliśmy do messy. Tutaj wyraźnie już słychać było świst wiatru. Co więcej, zauważyłem, że planetolot od czasu do czasu zaczyna drżeć i kołysać się.
— No, kapitanie — zapytałem — co na ten temat powiedziałby staruszek Omar?
Szatow odrzekł bez uśmiechu:
— Staruszek Omar powiedział w analogicznej sytuacji: „Nie ma stałości ani w kobietach, ani w życiu”. Co dotyczy kobiet…
Słowa jego przerwał gwałtowny trzask.
— Burza piaskowa?
Szatow zaprzeczył kategorycznym ruchem głowy.
— Nie, nawigatorze. To najprawdziwszy grad. Wydało mi się żartuje.
— Oczywiście importowany z Ziemi?
— A teraz leje deszcz — spokojnie skonstatował Szatow.
Deszcz bębnił w metalową powłokę „Strzały”, pomyłka była wykluczona.
— Nawigatorze, przedstawię cię do raportu karnego — mówił niemal poważnie Szatow. — Przyprowadziłeś „Strzałę” na jakąś inną planetę. Sądząc po sile ciężkości, to Mars.
Przypuśćmy. Ale wiatr, grad, deszcz…
Deszcz ustał prawie nagle. Za to wiatr zawył teraz z nową siłą — przejmująco, przygnębiająco.
— Co możesz powiedzieć na swoje usprawiedliwienie?
Nie mogłem nic powiedzieć. Nic nie rozumiałem.
— Przypuśćmy, że gdzieś w pobliżu wybucha wulkan — rozważał Szatow przysłuchując się wyciu wiatru. — Ale skąd grad? I skąd taka prężność wiatru? Acha, znowu leje deszcz, słyszysz, nawigatorze? Przypuśćmy, „„że to zwykły huragan. Ale deszcz, deszcz! Skąd na Marsie taka ulewa?… Smutne, ale prawdziwe, będziemy jednak musieli włożyć skafandry i wyjść. Radiostacje w skafandrach są czynne, spróbujemy nawiązać łączność i…
Gwałtowny wstrząs omal nas nie przewrócił.
— Tam, do diabła! — Szatow trzymając się ścian przeszedł do kabiny sterowania. Stamtąd rozległ się jego przygłuszony głos: — Barometr rtęciowy wskazuje ciśnienie czterysta milimetrów. Ta przyjemna planeta ma solidną atmosferę. Tak… Jeszcze jedna zagadka. Zasięg naturalnego promieniowania cztery razy mniejszy od marsjańskiego… Nawigatorze, przyprowadziłeś „Strzałę” na jakieś płaskowzgórze Ziemi. Albo też odkryłeś nową planetę. To nieprzyzwoitość.
Szatow żartował według swego zwyczaju. Ale obaj nie byliśmy w wesołym nastroju.
Wkładając skafander Szatow zaczął cytować Chajjama i urwał w pół słowa.
— Ech, żeby już wreszcie wiedzieć, co to jest? — powiedział z prostotą.
Po raz pierwszy w ciągu tego półtora roku w głosie jego zabrzmiało znużenie.
Przekręcił aż do oporu dźwignię przewodu pneumatycznego. Ciśnienie powietrza dosłownie zerwało stopioną pokrywę. Do kabiny przepustowej wdarł się wiatr.
Włączyliśmy reflektory. Dwa wąskie snopy światła przecięły mrok. Na zewnątrz działo się coś fantastycznego. Gwałtowny, porywisty wiatr pędził nad samą powierzchnią kosmate strzępy chmur. Zaczynał i momentalnie przestawał padać deszcz. Gdzieś daleko w ciemności migotały błyskawice.
— Nawigatorze, wiesz, co powiedział w analogicznych okolicznościach staruszek Omar? — Usłyszałem w słuchawkach niezwykle cichy głos Szatowa, — „Uwaga, wędrowcze. Niepewna jest dal, z chmur spływa ognista stal”.
Potężna postać Szatowa wcisnęła się w szczelinę wejściową. Wysunąłem się za kapitanem. I natychmiast pęd wiatru rzucił mną o ziemię. Padając, zdążyłem chwycić się gałęzi aresity. A jednak byliśmy na Marsie!
— Trzymaj się mocno, kolego! — krzyknął Szatow. — Pełznij do mnie.
Szatow leżał za niewielkim, porośniętym aresitą pagórkiem. Zacząłem się czołgać, zmagając się z oporem szalejącego wichru.
— Włącz radiostację — powiedział Szatow. Przekręciłem się na wznak, zacząłem stroić odbiornik.
Pod hełm natychmiast wdarły się trzaski atmosferyczne. I nagle skądś, z daleka doleciał słaby głos: „Strzała, Strzała, Strzała… Strzała, Strzała…”
— Słyszysz, nawigatorze? — krzyknął Szatow — Róbże namiar!
Ku memu zdumieniu pelengator wskazywał w górę, w niebo. W przerwach między chmurami migała nad nami niewielka, dwa razy mniejsza od księżycowej żółta tarcza.
— Fobos! — Szatow wskazał ręką w górę. — Fobos, satelita Marsa. Mówią stamtąd.
Nie mogliśmy odpowiadać. Słabe nadajniki skafandrów miały zasięg w promieniu trzystu kilometrów, a od Fobosa dzieliło nas dziewięć tysięcy… „Strzała, Strzała!…” — wywoływano z Fobosa.
— Uwzięli się! — powiedział Szatow. — Potem nastąpi koncert muzyki tanecznej i koniec audycji. „Dobranoc, drodzy radiosłuchacze!”
Wstał, czepiając się gałęzi aresity. Widziałem, jak jego potężna postać chwieje się pod uderzeniami wiatru.
— Patrz, nawigatorze!
W głosie Szatowa zabrzmiało coś niepokojącego, spróbowałem się podnieść.
— Patrz!
Wskazywał w ciemność. Nie mogłem nic dojrzeć. Promień reflektora rozpływał się w bezdennym mroku.
Potem przed nami, nisko nad powierzchnią błysnął błękitny zygzak błyskawicy. I zobaczyłem, jak na znieruchomiałym ekranie szła ku nam ściana wody. Zimny, liliowy blask oświetlił ją na mgnienie oka. Olbrzymia fala wyglądała jak nieruchoma — pochylona, spieniona, straszna.
— Wróć! — krzyknął Szatow ochrypłym głosem. Pobiegł w stronę „Strzały” podskakując, oglądając się.
Poryw wiatru odrzucił mię w bok. Upadłem na kolana. Promień światła przede mną zamarł, zamiotał się, błysnął prosto w oczy. Szatow pomógł mi wstać. Przez słuchawki wyraźnie docierał do mnie jego chrapliwy oddech.
— Prędzej, nawigatorze, prędzej…
Wepchnął mnie do planetolotu. Pokrywa zatrzasnęła się ze zgrzytem.
Wówczas usłyszałem szum zbliżającej si% fali. Równy, niezwykle miarowy, zbliżał się nieuchronnie, pochłaniając wszystkie pozostałe dźwięki — szum krzaków, bębnienie kropel deszczu, świst wiatru. Narastał, przekształcając się we wściekłe, wibrujące wycie.
— Trzymaj się! — krzyknął Szatow i głos jego utonął w huku walącej się fali.
Wyciągnąłem przed siebie ręce i chwyciłem pustkę. Podłoga uciekła mi spod nóg. Upadłem na Szatowa. I zaraz potem zapadła cisza.
— Ostrożnie, kolego — powiedział Szatow podnosząc się. — Więc tak. Domyśliłem się, co się stało z Marsem. Został przekształcony w rezerwat dla miłośników silnych wrażeń. Sądzę, że za chwilę rozpocznie się skromne, dobrze zorganizowane trzęsienie ziemi…