Выбрать главу

Z zewnątrz jak przedtem dolatywał świst wiatru. Ponury, jednostajny, budził uczucie przygnębienia. Musiałem powiedzieć coś na ten temat, gdyż w słuchawkach rozległ się głos Szatowa:

— Nie ma rady… Będziemy jednak musieli wyjść. Za pół godziny Fobos skryje się za horyzontem i wtedy już nic nie usłyszymy.

Pokrywa wejściowa otwarła się powoli. Szatow pochylił się i dał nurka w ciemność.

Poszedłem za jego przykładem i poczułem od razu, do jakiego stopnia wzmógł się wiatr. Nie był już porywisty, lecz dławił zwartą, niemal dotykalną ścianą. Odczuwałem to ciśnienie przez grubą powłokę skafandra.

Szatow przyciskając się do porytej, kępkowatej ziemi czołgał się w zarośla aresity. Woda spłynęła, pozostawiając połamane krzaki. Puściłem się poręczy.

I wówczas wiatr — jakby tylko na to czekał — runął z dziesięciokrotną siłą. Nie, nie z dziesięciokrotną. Z niewiarygodną, nieprawdopodobną siłą. Nie bardzo zdaję sobie sprawę, co się stało. Wszystko działo się z nadprzyrodzoną szybkością. Upadek w pustkę, straszliwy cios (uratował mię skafander), jaskrawy błysk światła — promień reflektora oświetlił brunatną, spękaną, bardzo bliską ziemię — i ciemność. Reflektor był strzaskany, antena radiostacji złamana. Głos Szatowa (nie pamiętam, co takiego krzyczał) urwał się w pół słowa.

Wiatr spychał mię w pustkę, w czarną nicość. Próbowałem chwytać się gałęzi aresity — krzaki były wyrwane z korzeniami, wczepiałem się w ziemię — wyślizgiwała mi się spod palców. A wiatr — nie, nie wiatr — huragan, oszalały huragan ze wściekłą furią unosił mnie od planetolotu. Dwa razy w świetle błyskawicy zobaczyłem „Strzałę”. I natychmiast zasłaniały ją strzępy nadpełzających chmur. Chmury sunęły po samej ziemi na kształt olbrzymich pagórków, oświetlane co chwila ogniem wyładować elektrycznych. Huragan był do niemożliwości nasycony elektrycznością; gdy się przewracałem, ze skafandra leciały snopy błękitnych iskier.

Wytężając wszystkie siły starałem się zatrzymać, uczepić czegoś — i nie mogłem. Huragan podrzucał mię w górę, walił mną o ziemię, przewracał i gnał, gnał, gnał…

Trwało to długo, niewymownie długo i skończyło się tak samo nagle, jak się zaczęło.

Poczułem uderzenia sprężystych gałęzi aresity, zwaliłem w jakiś dół — i wszystko ucichło.

Nie od razu uświadomiłem sobie, co się stało. Bolało mię potłuczone ramię, brakowało tchu, w oczach latały czerwone koła… Skądś, z głębin świadomości wypłynęła myśl. Początkowo zarysowała się jakoś mgliście. Później, wypierając chaotyczne strzępy innych myśli, skrystalizowała się jasno: „Stało się to, na co od dawna czekałeś. To właśnie. Nieodwracalne”.

Nad Morzem Czasu szalał huragan. Gdzieś tam (nie wiedziałem nawet, w jakim kierunku) znajdował się planetolot. Gdzieś bardzo daleko. Odległość pomiędzy nim a mną była zupełnie niewymierna. Była równa nieskończoności. A wskazówka indykatora tlenowego doszła do połowy tarczy. Tlenu miałem jeszcze na godzinę — może na półtorej.

Zezując, długo, aż do bólu w skroniach, patrzyłem na mały, fosforyzujący wskaźnik wmontowany w hełm skafandra. Wskazówka posuwała się! Zdawało mi się, że widzę wyraźnie, jak zbliża się do krótkiej, czerwonej linii, za którą jest śmierć. Lodowate przerażenie przytłumiło rozsądek. Podnosiło się jak woda, skądś z dołu, paraliżując stopniowo całe ciało.

A zdradziecka myśl zabrzmiała znów ze wściekłym uporem: „Stało się to, na co od dawna czekałeś. To właśnie. Nieodwracalne”.

Czepiając się sękatych korzeni aresity dźwignąłem się, rozchyliłem gałęzie. Wiatr wył wciąż z taką samą siłą. Ale niebo było już bez chmur. I nad samym widnokręgiem zobaczyłem podwójną, zielonkawą, bardzo jaskrawą gwiazdę. Tak, to była Ziemia. Ziemia i Księżyc. W tym obcym świecie, gdzie wszystko stanowiło wrogą siłę — i smagający wiatr, i twarda kamienista gleba, i nieprzejrzany mrok — nagle zjawiło się coś swojego, bliskiego. Ziemia!

Ziemia ojczysta! Powtarzałem to słowo bezustannie, raz po raz.

W spokojnym, przyjaznym blasku tej podwójnej gwiazdy było coś nienormalnego. Nie mogłem zrozumieć, co mianowicie. Wpatrywałem się i nie rozumiałem. Lecz im dłużej się wpatrywałem, tym goręcej pragnąłem zrozumieć. Zapomniałem o huraganie, nie słyszałem świstu wiatru, nie widziałem tarczy wskaźnika tlenowego…

Coś niezwykłego było w blasku tej podwójnej, zielonkawej gwiazdy, zawisłej nad czarnym sklepieniem horyzontu. I nagle zrozumiałem. Gwiazda migotała! Ledwo dostrzegalnie, słabiutko, ale migotała. A w rozrzedzonej atmosferze Marsa światło nie mogło migotać.

Ziemia, daleka Ziemia rodzinna pomogła mi zrozumieć, że Mars chyba teraz posiada gęstą atmosferę. Nie wiedziałem, skąd się ta atmosfera mogła wziąć. Nawet się nad tym nie zastanawiałem. Poprzez otchłań Kosmosu Ojczyzna wskazała mi drogę ratunku. I przyjąłem tę drogę od razu, bez namysłu i wątpliwości.

Odkręciłem wentyl hełmu. W twarz uderzył mię ciepły wiatr. Głęboko, pełną piersią wdychałem powietrze Marsa. Było ono bardzo ciepłe, wilgotne, nasycone piżmową wonią aresity. Zakręciło mi się w głowie od tej woni, od tego powietrza, ze szczęścia… Nie pamiętam, ile czasu minęło. Ziemia podnosiła się nad horyzontem, i tam gdzie się podnosiła, niebo się rozjaśniało. Dla Marsa nasza Ziemia była gwiazdą poranną. Jej wschód zwiastował ranek, jutrzenkę.

Wydawało się, że ten ranek będzie pochmurny. Szare cienie snuły się po kępkowatej równinie, nad horyzontem kłębiły się czarne zwoje chmur. Ale wiatr się uspokajał. Czułem to wyraźnie.

I wówczas ogarnął mnie radosny gniew. Chwyciłem się pędów niskich, ścielących się zarośli, wydobyłem z dołu i poszedłem. Szedłem i ciskałem pod adresem wiatru jakieś obraźliwe słowa. Wiatr parskał, nadlatywał, odpychał mię — ale nie mógł mi już nic zrobić.

Szedłem.

Nie wiedziałem, w którą stronę powinienem iść. Dlatego szedłem na oślep, tam gdzie świeciła podwójna gwiazda poranna. Nie mogłem odwrócić się do niej tyłem.

Przeszedłem tak ze sto czy sto pięćdziesiąt metrów. Spoza wzgórza (przede mną i nieco na prawo) sypiąc czerwonymi iskrami wystrzeliła w niebo rakieta. Potem jeszcze jedna. I jeszcze, i jeszcze…

Wówczas pobiegłem. Wiatr rozstąpił się, zniknął. Biegłem, przeskakując przez krzaki aresity — na Marsie nie odczuwa się prawie ciężaru skafandra.

Ze szczytu wzgórza zobaczyłem „Strzałę”. Była całkiem blisko, w odległości najwyżej pięćdziesięciu metrów. Jej podłużna, ciemna sylwetka wyraźnie rysowała się na tle rozjaśniającego się nieba. Wydała mi się niezwykle piękna ta nasza „Strzała” — opływowe, szlachetne i surowe w zarysie kształty, dumnie wzniesione krótkie skrzydła, pochylony do przodu kadłub.

Szatow wypuszczał jedną rakietę za drugą. Był bez skafandra, w rozpiętym kombinezonie.

Obok „Strzały” stał zmontowany helikopter — mały, krępy. Tylko Szatow — sam jeden, w ciemności, podczas burzy — mógł zmontować helikopter.

Zobaczył mię, rzucił rakietnicę, zerwał z głowy skórzany hełm i podnosząc go wysoko w górę, coś zawołał. Pędziłem ku niemu rozpinając po drodze skafander.

— No, no, uspokój się, nawigatorze — powiedział głucho Szatow. — Zdaje się, że staruszek Omar… Nie, nie wiem…

I odwrócił się.

Dopiero teraz zauważyłem dziesiątki łusek rakietowych poniewierających się po ziemi. To mi przypomniało, że jesteśmy na Marsie.

— Mars? — wciąż jeszcze zmatowiałym głosem powiedział Szatow i zakasłał. — Mars?