Выбрать главу

Wszystko w porządku, nawigatorze. Wiele się w ciągu tego roku zmieniło. Ludzie stwarzają atmosferę na Marsie. Czerwona plama, którą widzieliśmy na ekranie radarowym, to krater termojądrowy. Są takie dwa na Marsie. Czwarty miesiąc zachodzi w nich kierowana reakcja łańcuchowa. Ciężkie atomy rozbijają się na lekkie cząstki — tlen, azot, hel, wodór. A przede wszystkim w tych kraterach wskutek olbrzymiej temperatury rozkładają się minerały zawierające wodę, dwutlenek węgla… Ludzie na ten czas opuścili Mars, tylko na Fobosie został punkt sterowania. Mieliśmy jeszcze szczęście, nawigatorze, tu były burze potężniejsze od wczorajszej. I promieniowanie radioaktywne było większe, dziś już nie jest groźne. Przy tym atmosfera zatamowała dostęp promieniom kosmicznym. Mieliśmy szczęście… I dosyć o tym, nawigatorze! Więcej nie wiem nic. Z Fobosa uraczyli mię całym wykładem — liczby, formuły, nawet cytaty — ale byłem zajęty montowaniem tego ptaszka… Przepraszam!

— Ale czy ta atmosfera się utrzyma? — zapytałem. Szatow roześmiał się.

— Acha! Spodobał ci się ten wietrzyk… Nie bój się, Mars stracił swą atmosferę, gdy był rozżarzony — miał zbyt słabe przyciąganie. A teraz potrafi ją utrzymać w praktyce wiecznie.

Mogę jeszcze dodać, że taki sam los czeka Księżyc. Nasz staruszek otrzyma elegancką atmosferę. I nie dopytuj się więcej. Dosyć! Jeżeli chcesz koniecznie, możesz wziąć mój skafander, nastroić odbiornik i słuchać. A ja… Nawigatorze! Nawigatorze! Słońce! Patrz!

Słońce!

Nad Marsem wschodziło Słońce. Czarnopurpurowe niebo zaróżowiło się i na widnokręgu, rozdzielając wyraźnie ziemię i niebo, błysnął złocisty otok. Barwy drżały, przelewały się, rozjaśniały. Smuga słoneczna rozsiewała światło. Światło pogłębiało kolory, napełniało je siłą.

Półtora roku w Kosmosie, huragan, koszmar nocy — to wszystko zniknęło, to wszystko było bez znaczenia w porównaniu z pierwszym wschodem słońca na Marsie. Gotów Tyłem ponieść dziesięciokrotnie większe trudy aby zobaczyć ten pierwszy świt nad prastarą planetą. Świt, stworzony przez ludzi.

Słońce ciskało w niebo sprężyste, lśniące promienie, które rozpędzały mrok. Gwiazdy gasły, zdmuchnięte przez te promienie. I tylko jedna gwiazda — podwójna, jarząca — tryumfalnie świeciła w przejrzystym niebie porannym. Teraz była błękitna.

— Ziemia — powiedział cicho Szatow za mymi plecami. — Błękitna planeta.

Odwróciłem się. Na nie ogolonym policzku Szatowa połyskiwała wilgotna, błękitna iskierka.

Wiktor Saparin

Niebiańska Kulu

1

Ze strachu Loo stanął na czworakach. Wiedział dobrze, że za to grozi kara wygnania z plemienia. Ale gdy prosto z nieba wystrzelił jaskrawy promień i wyłoniwszy się z obłoków wparł w zbocze wzgórza, Loo zapomniał o wszystkich zakazach, nogi się pod nim ugięły i opadł na czworaki.

Huk, który rozległ się w całej okolicy, był potężniejszy niż odgłos gromu, który Loo kiedykolwiek słyszał. Gdy Loo, zmagając się z przerażeniem, podniósł w górę głowę, zobaczył, że prosto z obłoków na suchy wierzchołek wzgórza opuściło się coś wielkiego, lśniącego, gorejącego ogniem.

Więcej Loo nie widział. Cofnął się, póki zarośla nie zasłoniły mu strasznego obrazu. Pełzał, zapomniawszy, że umie chodzić i że na dwóch nogach poruszać się można łatwiej i prędzej.

Opamiętał się dopiero, gdy pośliznął się na zboczu wilgotnym po deszczu i stoczył w wodę.

Parskając popłynął w stronę odległego przylądka. Wszyscy krewniacy Loo równie dobrze pływali, jak chodzili. Inaczej trudno by im było poruszać się w kraju ojczystym, w którym woda, lejąca się z góry, i woda chlupocząca pod nogami była jak gdyby zasadniczym żywiołem. Gęste, nieprzebyte zarośla, ciągnące się bez końca stanowiły tak trudną do pokonania przeszkodę, że gdy trzeba było wędrować szybko i daleko, Loo wybierał zawsze drogę wodną. Przepłynął jezioro, wyszedł na brzeg i wstrząsnął ciałem tak, że woda prysnęła na wszystkie strony z gęstej sierści. Do Wielkich Jaskiń musiał iść długo, okrężną drogą, i podczas wędrówki przez zarośla zdołał się trochę uspokoić. Trudno powiedzieć, co go najwięcej oszołomiło w zdarzeniu, które przed chwilą przeżył. Widowisko było przerażające, przede wszystkim dlatego, że zupełnie niepojęte. Oczywiście, że straszne są pioruny i straszne są błyskawice, ale to wszystko jest zrozumiałe. To niebiańscy kou gniewają się i kłócą między sobą o zdobycz. Należy tylko wystrzegać się, by nie wpaść pod rękę rozzłoszczonym kou.

Zwykle najstarszy z nich wtrąca się i zaprowadza porządek. Kou pomruczą trochę i uspokoją się. Ale stary Chc mówi, że niebiańscy kou są niewidzialni. Mieszkają wysoko nad obłokami i nigdy nie schodzą na ziemię.

Tylko czasem zrzucają stamtąd resztki swego pożywienia. Lud Loo zbierał te ogryzki i troskliwie przechowywał w Świętej Jaskini — ciężkie, chropawe kawałki. To, czego nie rozgryzły zęby niebiańskich kou, było twardsze od skały. Tylko jeden kamień — tałachu — można pod względem twardości porównać z ogryzkiem niebiańskich kou. Z tałachu najlepsi myśliwi robią groty „latających żądeł”.

Ale niebiańscy kou nigdy nie porzucali swych mieszkań w obłokach i nie spuszczali się do dwunożnych.

Stary Chc mówi, że to się nigdy nie zdarzyło.

Ale gdyby zdecydowali się na to, to wyglądałby chyba tak, jak widział Loo.

Loo aż podskoczył, tak go uderzyła ta myśl. O, nie darmo Loo jest uważany za jednego z najmędrszych w swoim plemieniu.

Pobiegł szybko, aby zawiadomić o swym odkryciu.

2

Ngarroba w niebieskim skafandrze biegł rozstawiając szeroko nogi, żeby nie przewrócić się w rzadkie błoto, ale odległość między nim a tautolonem wciąż się zmniejszała.

Niezgrabne zwierzę kołyszące się na tylnych nogach jak kaczka, wyglądałoby bardzo śmiesznie, jeżeli oglądałoby się je w innych okolicznościach.

Wielkością i kształtem przypominało trochę dźwig na budowie dwu-trzypiętrowego domu, gdyby dźwig wpadł nagle na pomysł, żeby sobie poskakać. Ciężki kadłub wspierał się na potężnych łapach i ogonie grubości pnia solidnego drzewa. Ku górze tułów stawał się stopniowo cieńszy i prawie bez ramion przechodził w długą, zwężającą się szyję. Szyja kończyła się aż śmiesznie małą główką, przypominającą głowę węża. W górnej części tułowia zwisały słabe łapy przednie, bezradnie kiwające się do taktu skokom.

Karbyszew szybkim ruchem szarpnął pneumatyczną klapę kieszeni. Oczywiście, zabranie jednego pistoletu na czterech ludzi było niewybaczalną lekkomyślnością. Ale przecież poprzednia wyprawa na Wenus obeszła się, jak wiadomo, bez broni. A teraz Karbyszew myślał z niepokojem, czy zdąży wyciągnąć pistolet, zanim tautolon dopędzi wiceprezesa Afrykańskiej Akademii Nauk i co się stanie, jeżeli nie zdąży.

Ngarroba przewrócił się w tej samej chwili, gdy Karbyszew pociągnął za cyngiel. Szafirowa błyskawica mignęła, musnąwszy rude cielsko o gładkiej, jakby gumowej skórze. Tautolon upadł — jego zad razem z podpierającymi go nogami i ogonem znieruchomiał jak sparaliżowany, a część tułowia wraz z szyją i głową runęła na ziemię.

Teraz dopiero Gargi i Sun Lin mogli przystąpić do dzieła. Gargi, zgrabny i elegancki nawet w swoim żółtym skafandrze, podbiegł szybko do Ngarroby. Sun Lin pomógł mu podnieść głowę Afrykańczyka. Przez przejrzysty hełm widać było poszarzałą twarz Ngarroby. Ngarroba poruszał wargami, ale nie można było zrozumieć, co mówi. Ktoś wreszcie domyślił się wyprostować pogiętą antenę na hełmie.