Krewki Afrykańczyk odzyskał dar mowy.
— Co się temu bydlakowi stało? — krzyknął, rozglądając się na wszystkie strony. — Wściekł się czy co?
— Ale co to właściwie było? — zapytał Sun Lin. — Wyłoniłeś się z zarośli zupełnie niespodziewanie. I natychmiast wyskoczyło to dziwo i popędziło za tobą. Czyś go w jakiś sposób rozdrażnił?
— Po cóż miałbym drażnić to głupie stworzenie — mruknął Ngarroba. Dłonią w rękawiczce przekręcił kranik pod hełmem i pociągnął łyk koniaku. — Wiecie przecież, że ta machina ma zaledwie okruszynę mózgu. Ale z drugiej strony cały świat wie — jest to wydrukowane w pracach wszystkich poprzednich ekspedycji na Wenus, że tautolony nigdy nie atakują człowieka.
— Możliwe, że ten tautolon nigdy nie czytał rozpraw naukowych ekspedycji ziemskich — zauważył Gargi. — Nie trafiły mu po prostu do rąk.
— Ale jak się to w końcu stało? — łagodnie, ale stanowczo przypomniał Sun Lin.
Ngarroba podniósł się i zrobił bezwiedny ruch ręką, jakby chciał otrzeć pot z czoła. Rzucił spojrzenie na nieruchome ciało rudego potwora.
— Zbliżam się do jeziora — zaczął. — Najzwyczajniejsze jezioro. I widzę obraz typowy dla tej planety, w każdym bądź razie dla jej zbadanej części. Z wody w różnej odległości od brzegu sterczą pęki słynnej olbrzymiej lilii wodnej Wenus i wśród nich dwie czy trzy głowy tych stworów (Afrykańczyk zdecydowanie nie miał chęci wymienić właściwej nazwy tautolona).
Wiecie przecież, że te kroczące koparki swobodnie wałęsają się po bagnach, a ich najulubieńszym zajęciem jest siedzieć na dnie jeziora wysunąwszy na powierzchnię swoją głupią główkę. Takie, można powiedzieć, kolosy, a żywią się samym drobiazgiem —
skorupiakami, żukami i tym podobnym świństwem.
— Podziękuj im, że nie jadają podróżników — wtrącił Karbyszew. — I w ogóle to nie najgorzej, że nie ma tu ani olbrzymich krokodyli, ani szablozębych tygrysów, ani innych wielkich drapieżników.
— Ma się rozumieć. Okazuje się jednak, że pożeracze raczków też mogą być niebezpieczni. Tak samo, jak na przykład traktor, gdyby dostał bzika.
— Dalej — cierpliwie ponaglał Sun Lin.
— Podziwiam spokojnie ten widok. Wtem wprost nade mną zjawia się głowa tej przyjemnej kruszynki, krzaki rozsuwają się pod ciężarem jej cielska. A ja należę do tych, którzy czytali prace naukowe o wyniku wszystkich siedmiu wypraw na Wenus, i wiem dobrze, że tautolony (uczony po raz pierwszy wymówił to słowo) są najłagodniejszymi stworzeniami na świecie.
Dlatego bez namysłu odsunąłem się ze dwadzieścia kroków w bok — akurat była tam maleńka polanka — i prowadziłem w dalszym ciągu obserwacje. I wtedy ta ślicznotka — Ngarroba odzyskał wreszcie całkowitą równowagę — była łaskawa spojrzeć w dół ze swojej czteropiętrowej wysokości i rzuciła się na mnie, jakbym był ślimakiem lub żukiem.
— Ta paszcza — pokręcił głową Karbyszew — nie jest w stanie chwycić takiego mężczyzny jak ty, nawet jeżeli tautolon uznałby cię za odpowiednią przekąskę.
— Kto wie, co mu do łba strzeliło. Mógł mnie po prostu rozdeptać i nawet tego nie zauważyć.
Czy słyszeliście kiedykolwiek, żeby tautolony biegały tak prędko? Wiecie przecież, że należę do niezłych biegaczy na średnich dystansach. A dziś zdobyłem rekord — co prawda tu jest trochę mniejsze przyciąganie niż na Ziemi, więc i tak by mi nie zaliczono. Ale ten leniwiec — Ngarroba kopnął tautolona w bok — biega, jak się okazuje, jeszcze prędzej.
— Tylko on wie, co mu się przydarzyło — rzekł Gargi z zadumą. — Kiedy się ocknie?
Karbyszew spojrzał na zegarek wprawiony w rękaw pomarańczowego skafandra.
— Wpakowałem mu cały ładunek. Powinno wystarczyć na trzy takie zwierzaki. Ale sądzę, że szok ustąpi za jakieś dziesięć minut i będziecie mogli przeprowadzić z nim wywiad.
— Może lepiej oddalić się trochę i rozmawiać z nim na migi? — zaproponował Gargi. — Starczy na dziś jednej przygody. Nasza wyprawa przecież się dopiero zaczyna… To był jednak zabawny widok — roześmiał się nagle. — Olbrzymi zwierz pędzi na złamanie karku z wyciągniętą szyją, przewalając się z boku na bok i umyka jakby go kto gonił, A nasz przyjaciel Ngarroba na czele.
— Umyka? — powtórzył powoli Sun Lin. — Wiecie, że to myśl. Może on rzeczywiście nie miał zamiaru nikogo atakować.
— Ale rzucił się przecież w moją stronę! — zawołał porywczo Afrykańczyk. — Chociaż mu nie stałem na drodze.
— Mówiłeś, że wyszedłeś na polankę? Tautolon skierował się na nią również. Uciekał przed czymś, kryjącym się w zaroślach. Acha, przychodzi do siebie!
Drżenie przebiegło całe ciało rozpłaszczonego w błocie zwierzęcia. Potem mała główka uniosła się nieco i zrobiła parę niepewnych ruchów z boku na bok. Szyja drgnęła parę razy konwulsyjnie i nagle wyprężyła się, jakby ją napompowano powietrzem. Przypominające oklapły balon ciało ożywało i odzyskiwało straconą sprężystość.
Czterech ludzi w skafandrach uważnie obserwowało zwierzę.
— Cóż go tak przestraszyło? — w zamyśleniu odezwał się Karbyszew. — Przecież zdaniem poprzednich ekspedycji na Wenus nie ma zwierząt drapieżnych. Cóż więc mogło przerazić takiego kolosa?
Gargi wzruszył ramionami.
— Znajdujemy się na zupełnie niezbadanym lądzie. Ale co on robi? Ngarroba!
— Dokąd? Stój! — krzyknął Karbyszew.
Ale Afrykańczyk pędził już co tchu w stronę tautolona.
Zwierzę kołysało się na tylnych łapach, potężnych i sprężystych jak resory stutonowego wagonu. Zaraz skoczy!
— No, taka brawura jest już do niczego nie podobna! — Gargi zbladł.
Karbyszew szybko wsunął rękę do kieszeni szukając zapasowego ładunku. Podczas rozmowy zapomniał, że pistolet jest zupełnie rozładowany.
Ale nikt nie zdążył nic zrobić.
Postać w niebieskim skafandrze wskoczyła prosto na ogon odzyskującego pełnię sił kolosa, u samej nasady, w miejscu, gdzie grubość ogona miała objętość beczki. Ngarroba sięgnął ręką w górę, jakby chciał pogłaskać czy poklepać zwierzę po grzbiecie. W następnej chwili tautolon podrzucił zadem z taką siłą, że Ngarroba odleciał z piętnaście kroków i pacnął plecami w głęboką kałużę.
Przewalając się z boku na bok olbrzym biegł truchcikiem do jeziora przeświecającego wśród gęstej pokrywy chmur.
— Teraz rozumiem, dlaczego tautolon cię gonił — mówił Hindus wchodząc po kolana w błoto, aby pomóc Afrykańczykowi. — Tyś pierwszy zaczepił tego biedaka! No, podeprzyj się tym kijem, skąd go wziąłeś? O tak! Nie dam rady wyciągnąć cię sam.
— Wytrzyj mu hełm — powiedział Karbyszew.
Gdy otarli z błota zawalaną przezroczystą kulę okrywającą głowę Ngarroby, w głębi hełmu zalśniły białe zęby, po czym ukazała się cała twarz wiceprezesa Afrykańskiej Akademii Nauk, rozjaśniona takim radosnym i tryumfalnym uśmiechem, jakiego towarzysze nigdy dotąd na niej nie widzieli.
Umorusany od stóp do głów Ngarroba trzymał wciąż w ręku swój „kij” — cienki, długości półtora metra pręt, przypominający trzcinkę lub bambus.
— Gdybym w ostatniej chwili nie wyciągnął tej rzeczy z grzbietu mojej przyjaciółki, to zabrałaby ją ze sobą. Dlatego musiałem działać tak prędko.
— To podobne do igły — powiedział Gargi. — Czy spotykaliście już kolec takiej wielkości?
— Nie — odparł Sun Lin. — Żaden opis flory Wenus nie wspomina o niczym w tym rodzaju.