— A więc nowe odkrycie?
— I to jakie! — wykrzyknął nagle Karbyszew. Wyglądał na wstrząśniętego. — Spójrzcie uważnie!
— Nie rozumiem — wzruszył ramionami Gargi.
— Weź to do ręki!
Gargi wziął „kij”, który mu podał Ngarroba, i przeciągnął dwoma palcami wzdłuż. Palce jego zatrzymały się na niewielkim występie. Dalej „kij” zwężał się, kończąc bardzo twardym grotem.
— To jest… to… — zaczął się jąkać z przejęcia.
— Dziryt — powiedział Sun Lin. Jego oczy błyszczały pod przezroczystym kołpakiem hełmu.
— To dopiero odkrycie! — krzyknął Ngarroba o mało nie podskakując z radości. — Nie nadaremnie dwa razy wytarzałem się w błocie… Cóż za szczęśliwy traf, że wszedłem w drogę temu bydlęciu!
— Tak, przyjaciele — powiedział Karbyszew uroczyście — nasza wyprawa znalazła prawdopodobnie pierwszy dowód istnienia na Wenus mieszkańców, obdarzonych rozumem.
— Znajdujących się już na takim stopniu rozwoju, że umieją się posługiwać najprostszym rodzajem broni — zakończył Gargi.
— Miejmy nadzieję, że do polowania. — Sun Lin wziął dziryt z ręki Gargi i uważnie obejrzał grot.
Podróżnicy popatrzyli na siebie.
— Nabij w końcu swój pistolet! — powiedział Gargi.
— Elektropistolet, jak wiecie — oświadczył Karbyszew — jest narzędziem samoobrony i dlatego działa tylko na bardzo bliską odległość.
Niemniej jednak wyjął niewielki nabój i założył go do pistoletu. Ngarroba wyciągnął rękę po dziryt.
— Daj no mi go!
Potrzymał dziryt w ręce, przyjmując taką postawę, jakby miał zamiar nim cisnąć.
— Myślę, przyjaciele, że przy pomocy tej zabawki żadnemu z nas nie udałoby się przebić takiego opancerzenia jak skóra tautolona.
— A nasze skafandry można nim przekłuć bez trudu — oświadczył Sun Lin. — Oczywiście ich lekka tkanina ochroni nas przed żądłami wszelkich drobnych stworzeń nie gorzej niż gruba skóra tautolona. Jesteśmy świetnie zabezpieczeni przed atakiem najgroźniejszego wroga —
przed bakteriami. Ale przed dzirytem…
Ngarroba poruszył ramionami, jakby coś dotknęło jego skóry między łopatkami.
Karbyszew doznał nagłej potrzeby odwrócenia się. Za nimi nie było nikogo. Tylko wśród zarośli, w odległości mniej więcej pięćdziesięciu kroków zakołysały się dwa czy trzy cienkie pnie.
Gargi podszedł do drzewa przypominającego olbrzymi koper. Było ono pozbawione liści, pień porastały gęste, krótkie igły.
— W żaden sposób nie mogę się przyzwyczaić do tutejszej flory — rzekł Hindus — chociaż rozumiem, że roślinność rozwija się tu tak szybko skutkiem nadmiaru dwutlenku węgla w atmosferze. Chciałbym wiedzieć, z czego oni wyrabiają te dziryty? Wątpię, czy z tego drzewa.
Chociaż, jeżeli ściąć pręty z samego czubka…
— Z czego jest zrobione drzewce, potrafimy we właściwym czasie określić — skonstatował Sun Lin. — Ważniejsze jest pochodzenie kamienia na grocie. Nie znam tego gatunku.
— Tu w ogóle nie ma gór ani skał występujących na powierzchnię. Spójrzcie tylko!
Dokoła rozciągała się płaska równina, pokryta jeziorami wypełnionymi wodą po same brzegi. Z zachodu widok ograniczał gęsty las, przypominający z daleka gęste zasieki z drutu kolczastego. Nad zwartą, siną gęstwiną wznosiły się pojedyncze olbrzymy z gałęziami rozchodzącymi się jak rozcapierzone palce. Każdy palec kończył się nowym pękiem gałęzi.
Na wschodzie widać było parę niewielkich wzgórz o łagodnych rozmytych stokach.
Podróżnicy zrobili zdjęcie fotograficzne i skierowali się ku rakiecie.
Rozmowa powracała wciąż do dzirytu i możliwego spotkania z ludźmi Wenus. Jak ono się skończy?
— Ściśle mówiąc — powiedział Ngarroba — mamy również broń — zacisnął dziryt w ręce — taką samą jak oni.
— Po pierwsze nasza broń jest w liczbie pojedynczej — sprostował Gargi.
— A po drugie nie użyjesz jej — stwierdził Sun Lin.
— Tak, to prawda — zgodził się wiceprezes Afrykańskiej Akademii Nauk — chyba w ostateczności.
Karbyszew wyjął nabity pistolet i zaczął przy nim manipulować.
— Zmniejszasz ładunek?
— Nie mam przecież zamiaru ich zabijać, — wzruszył ramionami Karbyszew. — Jak sądzicie, wystarczy dwudziesta część tego, co dostał tautolon?
— To porcja dla byka.
— Nie wiadomo, może człowiek Wenus jest silniejszy od byka.
— Trzeba czym prędzej zbadać tę część planety! Wszystkie dotychczasowe wyprawy lądowały głównie w strefie równikowej lub przy biegunach. A w środkowych szerokościach lądowano tylko dwukrotnie. Przy tym szósta ekspedycja była nieudana. Musieli wrócić przedwcześnie z powodu choroby Thompsona.
— Odpoczniemy w bazie — i w drogę!
— Jeden z nas — oświadczył Karbyszew — musi pozostać w rakiecie.
— Byle nie ja — powiedział szybko Ngarroba.
— Jak komu szczęście dopisze. Będziemy ciągnąć losy.
— Rzeczywiście, komu szczęście dopisze — zaśmiał się Sun Lin. — Czy tym, którzy pójdą jako patrol zwiadowczy, czy temu, który być może zawiezie na Ziemię wiadomość, że patrol zaginął.
— Rakietę trzeba będzie przygotować do startu. Tak żeby mógł ją uruchomić jeden człowiek — rzekł Karbyszew.
— Interesująca jest, niech to licho, ta ósma wyprawa! — Twarz Ngarroby promieniała. — Wiecie, o mało nie wziąłem udziału w siódmej. Ale utknąłem na Marsie i zagwarantowano mi miejsce w ósmej. A tak się wtedy martwiłem: mieliśmy uszkodzenie w rakiecie. Póki przysłano nam zapasową, ekspedycja na Wenus już wyruszyła. Jednak wciąż jeszcze jesteśmy uzależnieni od astronomów i ich wyliczeń.
— Tak, na razie nie ma regularnej komunikacji z planetami.
— Na Księżyc czynny jest stały most rakietowy.
— No, na Księżyc…
Rozmawiając w ten sposób, maszerowali po śliskiej, rozłażącej się pod stopami glebie, okrążając jeziora, jeziorka i niekończące się jęzory zatoczek. Płytkie kałuże pełne były wszelakich istot żyjących, przypominających to żywe szpilki, to pływający śrut, to zielone płatki śniegu.
Po sześciu godzinach znaleźli się u podnóża pagórka, gdzie na wysuniętych z kadłuba nogach stała w poziomej pozycji rakieta.
— Odpoczynek — zarządził Karbyszew. W rakiecie było sucho i wygodnie. Podróżnicy z zadowoleniem zdjęli skafandry i ułożyli się w miękkich fotelach, przekształconych bez trudu w łóżka.
„Rankiem” — według zegarów ziemskich wskazujących czas w rakiecie — po śniadaniu nadszedł czas na rozstrzygnięcie, kto weźmie udział w patrolu.
Ngarroba denerwował się tak, że przykro było na niego patrzeć.
— Twój temperament — powiedział Gargi — to jakiś przeżytek przeszłości.
— Sądzę — zaprotestował szybko afrykański uczony — że ludzie będą się denerwować i za tysiąc lat. Inaczej nie warto byłoby żyć. Nie wierzę w beznamiętnych ludzi.
— Ty, Gargi, również się denerwujesz — stwierdził Karbyszew.
— A spokój Sun Lina to tylko umiejętność panowania nad sobą — natychmiast odparował Hindus. — Któż z nas się nie denerwuje? Może ty?
— Pierwszy raz mam się spotkać z istotami rozumnymi z innej planety — odparł Karbyszew. — Wolno czuć się zdenerwowanym. A więc tak — kto wyrzuci więcej oczek, pójdzie na patrol.
Rzucam pierwszy.
Wyjął pożółkłą kostkę, kość do gry używaną w starożytnym Rzymie — przedmiot muzealny, który podarowała mu na pamiątkę córka.