Выбрать главу

Oczywiście kamienne groty nie przebiją powłoki rakiety. Dziryty odbijają się od jej powierzchni zadziwiając zapewne myśliwych. Ale… Gargi spojrzał na zegar. Patrol powinien był wrócić już przed godziną. Gargi znowu przeszedł do okna po przeciwległej stronie.

Obserwacje, które robił ze swego fotela, miały z pewnością wielkie znaczenie naukowe — niemniej jednak nie mógł zapominać o swym najważniejszym obowiązku — posterunku strażniczym.

Zbocze wzgórza było z tej strony całkiem nagie, aż po widnokrąg ciągnęła się zupełnie odsłonięta przestrzeń. Tak, z tej strony niepodobna zbliżyć się niepostrzeżenie do rakiety.

A może ludzie Wenus już się spotkali z patrolem i przyszli tu po starciu z nimi? — pomyślał Gargi.

Powiedział to na głos. W ciągu ostatnich godzin mówił cały czas głośno, komentując każdy swój krok, wypowiadając każdą myśl — to wszystko powinno zostać utrwalone na taśmie dźwiękowej. Dla dziennika podróży.

Nagle drgnął. Na horyzoncie ukazała się ciemna postać. Gargi zmienił nastawienie iluminatora na ostrość. Postać zbliżyła się, ale nie można było jej rozpoznać. Z dziesięć minut majaczyła w oddali, potem nagle zniknęła. Co się z nią stało? Czy człowiek wpadł w jakąś szczelinę? Czy też stoczył się po śliskim zboczu do parowu? Gargi czekał, ale człowiek się nie ukazywał.

Za to na horyzoncie zarysowała się nowa sylwetka. Niebieski skafander! Ngarroba? A więc ten pierwszy to był Sun Lin? Ma czarny skafander. Gdzież jest Karbyszew?

Ngarroba wędrował samotnie po usianej drobnymi kępkami płaszczyźnie. Gargi widział, jak okrążał niewielkie jeziorka. Dojrzał już nawet dziryt, który Afrykańczyk zabrał ze sobą. Nagle Ngarroba zniknął.

Gdzież oni giną? Gargi usiłował dojrzeć, co się znajduje na drodze zwiadowców. Ale wtem w polu jego widzenia ukazał się znów ten pierwszy. Zjawił się w tym miejscu, w którym niedawno zniknął, i teraz posuwał się ponownie w kierunku rakiety.

Niepokój hinduskiego uczonego wzrósł jeszcze, gdy czarny skafander Sun Lina zniknął znów i przestrzeń za iluminatorem stała się zupełnie pusta.

Upłynęła minuta, druga, trzecia… Ponownie ukazała się postać ludzka, lecz to nie Sun Lin, to Ngarroba — w tym miejscu, w którym znikał przedtem. Teraz w stronę rakiety szedł tylko Ngarroba.

Gargi już się nie zdziwił, gdy Ngarroba zginął mu znów, po przejściu z pół kilometra.

Czekał, że jego oczom ukaże się z kolei Sun Lin. I Sun Lin się ukazał.

Hindus zrozumiał. Patrol wracał w rozsypkę, pojedynczo, żeby nie wpaść w nagłą zasadzkę, gdyby się okazała po drodze.

Ale gdzie jest trzeci? Gdzie się podział kierownik wyprawy?

I co należy przedsięwziąć? Patrol szedł wprost na spotkanie niebezpieczeństwa, którego pragnął uniknąć!

Uprzytomnił sobie jednak, że nie należy przedsiębrać żadnych kroków. Ludzie Wenus znajdują się po drugiej stronie pagórka, na którym stoi rakieta, i nie widzą tego, co Gargi widzi przez iluminator. Trzeba tylko, żeby powracający znaleźli się u stóp wzgórza albo nawet bliżej, pod samą rakietą, i następnie równocześnie wskoczyli w luk w ciągu tej krótkiej chwili, gdy będzie go można bez obawy otworzyć. Dobrze byłoby na ten czas w jakiś sposób odciągnąć uwagę oblegających.

Ale przede wszystkim należy niezwłocznie zawiadomić o wszystkim powracający patrol.

Nie ma rady, trzeba będzie podnieść klapę.

Gargi podszedł do otworu wejściowego, zdjął zabezpieczenie i nacisnął guziki. Zasuwy rozsunęły się bez szmeru, ciężkie drzwi wyzwoliły się z hermetycznych zacisków i powoli rozchylały swą paszczę.

Mechanizm nie był obliczony na pośpiech. Gargi ledwo się doczekał, aż drzwi rozchyliły się o tyle, aby mógł się przecisnąć do kabiny przepustowej. Teraz trzeba było czekać, aż się zamkną. Dopiero wtedy można wyjąć skafander z hermetycznie zamykanej szafy.

Podczas wkładania skafandra Gargi rozglądał się po kabinie przepustowej. Była ona obliczona na jedną osobę, w razie potrzeby mogła pomieścić dwie. Ale trzy? Wyobraził sobie potężną postać Ngarroby i pokręcił głową. Ale czy będzie ich trzech? Na razie widział tylko dwóch!

Skafander włożony. Jeszcze ostatnia czynność — klapa zewnętrzna. Ta odskakuje od razu.

Klapa kołysze się jeszcze na mocnych zawiasach, a Gargi już wysunął głowę. Otwór wyjściowy znajduje się w dolnej części rakiety i jest widoczny z obu stoków wzgórza.

Gargi recytuje szybko przygotowane zdania, kierując spojrzenie raczej na tę stronę pagórka, z której nadlatywały dziryty niż na nagie zbocze. Zdążył jednak zauważyć, że Sun Lin podszedł już prawie do podnóża. Sun Lin rzuca się na ziemię na dźwięk słowa: „Uwaga!” i słucha leżąc. Ngarroba też oczywiście słucha. Może słucha i Karbyszew, jeżeli tylko…

Klapa, której przytrzymuje się Gargi, zadrgała nagle i na burą ziemię pada dziryt z ułamanym grotem…

Gargi mimo woli zaczyna się spieszyć, starając się jednak mówić wyraźnie. Lekcje dykcji, prowadzone we wszystkich szkołach Ziemi, oddają mu teraz wielkie usługi.

Drugi dziryt trafia Gargi w ramię. Rozdarta tkanina zaraz zaciągnie się sama, dobrze jednak byłoby wiedzieć, czy kamienne ostrze przebiło obie powłoki skafandra, czy tylko zewnętrzną?

Gargi niemal realnie czuje, jak przez dziurę, w ciągu tej krótkiej chwili, nim się zasklepi, wdzierają się całe pułki bakterii, bardziej groźnych dla przybyszów z Ziemi niż ludzie miotający dzirytami. Wciąga głowę w otwór zostawiając na zewnątrz tylko antenę.

Trzeci dziryt przelatuje mu pod samym nosem — przy tym Gargi nie wie, czy ci, którzy go rzucili, wyszli z zarośli, czy też tkwią w nich niewidzialni.

Koniec! Gargi cofa się. Odpowiedź otrzymał tylko od Sun Lina. Klapa zamyka się za pociśnięciem dźwigni. Trzydzieści dwie automatycznie zakręcające się śruby spełniają swoją powinność. Gdy otwór jest hermetycznie zamknięty, Gargi włącza urządzenie dezynfekcyjne.

Teraz w ciągu dziesięciu minut będzie opylany i opryskiwany za pomocą całego systemu krzyżujących się strumieni i zmiennych natrysków. Nie trzeba sprawdzać czasu — po zakończeniu procedury instalacja wyłączy się sama. Przyśpieszyć zabiegu również niestety nie można. Dopóki przyrządy kontrolne nie ustalą, że wszystko w porządku, nie otworzą się drzwi do wnętrza kabiny przepustowej.

Nareszcie skończyło się. Gargi zdejmuje skafander i chowa do szafki. Drzwi otwierają się wolno i w końcu jest w messie.

Do roboty! Trzeba włączyć czerwone światło sygnałowe w dziobowej części rakiety. Ale w tym celu należy rozłożyć fotel, ułożyć się w nim, przymocować się grubymi, z nadymanymi poduszkami pasami — inaczej przycisk włączaczający światło nie będzie działał. To sygnał startowy — oznacza, że załoga gotowa do lotu. Z jednej strony to oczywiście dobrze, że dla ekspedycji na Wenus wybrano wypróbowany, oblatany model rakiety, z drugiej jednak cały ten staromodny system sygnalizacji i zabezpieczenia jest trochę śmieszny. Gargi leży w fotelu skrępowany jak kasjer, którego napadli bandyci — jeżeli wierzyć starym filmom wyświetlanym czasem w telewizji. Guzik jest pod wskazującym palcem prawej ręki. Naciśnięcie. Raz, dwa, trzy! Niech migoce rubinowe światło na szczycie rakiety, jaskrawe i widoczne nawet przy mdłym świetle długiego dnia Wenus. Przyciągnie może uwagę jej mieszkańców. Ze swej kryjówki w krzakach widzą przecież całą rakietę. Niech podniosą wzrok z Ziemi wyżej, ku niebu.

Gargi wyłączył instalację zamykającą otwór wejściowy. Wystarczy teraz dotknięcie guzika na zewnątrz, żeby klapa natychmiast odskoczyła. Jest to dosyć ryzykowne. Przecież do przycisku mogą podejść również ludzie Wenus.