Выбрать главу

Z pozycji leżącej Gargi nie widzi iluminatorów. Przed sobą ma tylko wielki zegar. Na czworokątnej tarczy płoną cyfry: czerwone — godziny, zielone — minuty, żółte — sekundy.

Jeżeli wszystko idzie jak należy, Ngarroba i Sun Lin zbliżają się teraz do wejścia.

Gargi nerwowo bębni palcami po przycisku. Stara się nie myśleć o tym, w jaki sposób trzech (och, oby trzech!) ludzi wciśnie się do komory przepustowej. Pierwszy wśliźnie się z łatwością. Wciągnie drugiego za rękę. Trzeci… Kto będzie trzeci? Przez sekundę Gargi wyobraził sobie plastycznie, jak nogi trzeciego wystają z otworu w butach, najgrubszej i najmocniejszej części skafandra. Do tych drgających butów podbiegają gołe, porośnięte sierścią istoty, chwytają rękami krzepkimi jak kleszcze, ciągną, włażą w otwór…

Wielkie cyfry świecą obojętnie na tarczy zegara. W gruncie rzeczy można by już przestać naciskać guzik, ale Gargi leży i wciąż sygnalizuje. Kto wie, może to migające światło wywrze magiczny wpływ na mieszkańców Wenus.

Czas mija. Zielone cyfry bezlitośnie i nieubłaganie zastępują jedna drugą. Jeszcze minuta.

Jeszcze i jeszcze, i jeszcze…

Gargi poczuł, jak czoło pokrywa mu się kroplami potu. Drzwi drgnęły. Hindus wyobraził sobie z przerażającą jasnością, jak w szczelinę wsunie się włochate ramię. Zaczął gorączkowo odpinać pasy przytrzymujące go w fotelu.

Ciemna, naga ręka mignęła spoza drzwi.

— Uff! — sapnął ktoś.

Gargi zerwał się.

W iluminatorze zobaczył wyolbrzymioną przez szkło powiększające głowę, kosmatą, z występującymi łukami brwi, z opadającymi na czoło włosami, z małymi, prawie bez powiek jak u zwierząt oczkami, patrzącymi bystro wprost na niego.

— Aparat! — krzyknął bezwiednie Hindus. J Aparat filmowy ustawiony wprost iluminatora zaczął natychmiast pracować. Absolutnie bezszmerowy, jak wszystkie aparaty współczesne, zdradzał tylko obracającą się tarczą ze wskazówką, że dokonuje zdjęć.

Drzwi otwarły się już o jedną trzecią, ale nikt się nie pokazywał. W komorze przepustowej słychać było tylko rozpaczliwe sapanie.

Gargi zrobił dwa kroki ku drzwiom i usłyszał słowa, które zabrzmiały dlań jak najpiękniejsza muzyka:

— Niech to diabli, jak ciasno! To był naturalnie Ngarroba!

Gargi rzucił się naprzód. Zobaczył najpierw plątaninę poruszających się rąk i nóg. Nie od razu był w stanie zorientować się, że ma przed sobą wszystkich uczestników patrolu. Pierwszy wydostał się z tego stosu i wdarł do messy Ngarroba. Wpadł prosto w objęcia Gargi.

— Uff! — stęknął. — Jeszcze chwila i byłoby po mnie. Nie rozumiem, jak zdołaliśmy zdjąć skafandry. Teraz już wiem, co muszą czuć sprasowane w paczce daktyle.

— I to mówi człowiek, który zajął trzy czwarte komory — zawołał Sun Lin, który ukazał się za nim. — Wiesz, zwrócił się do Hindusa — Karbyszew był jednak zmuszony użyć pistoletu.

Osłaniał nasz odwrót. Strzelał co prawda, w powietrze… Ale co się z nim dzieje?!

Teraz, gdy Ngarroba i Sun Lin opuścili komorę, przez otwarte drzwi widać było postać rozciągniętą na podłodze. Jedna ręka Karbyszewa leżała na progu messy, w zaciśniętych palcach tkwił pęk rudych włosów, druga podwinęła się jakoś pod ciało. Blada, aż niebieskawa twarz zdawała się być bez życia.

— Prędzej! — krzyknął Sun Lin.

Opanowanie po raz pierwszy zawiodło uczonego chińskiego.

Ngarroba bez wysiłku podniósł ciało Karbyszewa i ułożył na przekształconym w łóżko fotelu, z którego Gargi dawał sygnały. Hindus trzęsącymi się rękami przygotowywał strzykawkę.

Sun Lin szybko rozebrał Karbyszewa.

Ciało kierownika ekspedycji było pokryte wielkimi sińcami i naciekami krwi. Szczególnie wiele purpurowych plam znajdowało się na rękach i nogach. Na lewej ręce, na bicepsie odcisnął się ślad czterech olbrzymich palców. Koło szyi widać było prawie czarną plamę.

— To jest najgroźniejsze — powiedział Sun Lin przez zaciśnięte zęby. — Zastrzyk!

Gargi naciskał już tłok strzykawki.

— Natrysk elektryczny!

Ngarroba przyciągnął błyszczący reflektor wyciągnięty wraz z przewodem z szafki ściennej.

Nałożył Karbyszewowi hełm na głowę i włączył prąd.

— Oddech elektryczny! Serce elektryczne! — Sun Lin wydawał dyspozycje w absolutnej ciszy.

Karbyszew, oplatany przewodami i przyrządami, nie dawał znaku życia.

— No, tego już nie daruję! — mruknął Ngarroba z żalem i gniewem, instalując zapasową butlę z tlenem przy aparaturze sztucznego oddychania.

Dopiero w szesnastej minucie zabiegów powieki Karbyszewa zadrgały lekko.

— Ocalony — rzekł z ulgą Sun Lin. — Zachowała się w nim jeszcze iskra życia… Teraz tylko maksimum ostrożności!

Włączył natrysk elektryczny. Gargi przestawił aparat elektrycznego oddechu i elektrycznego serca na spokojniejsze działanie.

Jeszcze przez kwadrans Karbyszew leżał nieruchomo. Potem otworzył oczy.

— Wszyscy cali? — zapytał obejmując wzrokiem twarze towarzyszy.

Policzki mu się zaróżowiły. Podniósł głowę.

— Dobrze cię poczęstowali — rzekł uszczęśliwiony Gargi.

— To Ngarroba — zażartował Karbyszew z trudem poruszając zbielałymi wargami. — Tak mnie sprasował, że objętość mego ciała stała się dwa razy mniejsza, ale za to zmieściłem się w komorze. Dziękuję ci, Ngarroba!

— Nie, to nie moje dzieło! — zaprzeczył Ngarroba, smarując sińce na ciele Karbyszewa białą, pachnącą masą, którą wyciskał z dużej tuby.

Sine i purpurowe plamy natychmiast zaczęły blednąc. Karbyszew przeciągnął się. Spróbował usiąść.

— Kości mam całe — dobre i to! No, z taką siłą jeszcze się w życiu nie zetknąłem…

— A gdzie twój pistolet?

— Hm…

Ani w komorze przepustowej, ani w skafandrze pistoletu nie było.

— Nie pamiętam… Wszystko działo się jak we śnie! Zwartym kołem otoczyły mnie straszne istoty, jakieś zwierzęce mordy z klapami, zakrywającymi nozdrza, ręce o czterech palcach z błoną u nasady dłoni, palce długie… Wyciągają się ze wszystkich stron, szarpią. A Ngarroba wlecze mnie po drabince! Zdaje się, że urwali tę drabinkę. Więcej nic nie pamiętam.

— No, właśnie — pokręcił głową Gargi — Zdaje się, że uzbroiliśmy naszych przeciwników.

— Nie chciałbym uważać ich za przeciwników — powiedział Karbyszew ze znużeniem. I opadł znów na posłanie.

— Spróbuj im to wytłumaczyć — Ngarroba wskazał na iluminator.

Za oknem wciąż widać było kudłatą głowę z okrągłymi oczami.

Paru innych ludzi Wenus kręciło się w pobliżu. Łowcy tautolonów zorientowali się zapewne, że rakieta nie jest w stanie ani wierzgnąć, ani w ogóle ruszyć się z miejsca, chociaż stoi na wielu nogach. Może zniknięcie w jej wnętrzu trzech zwiadowców, których ścigali do samego otworu wejściowego, naprowadziło ich na jakieś myśli. Słowem, tak jakby nabrali odwagi.

— Nie spłoszcie go — powiedział Sun Lin.

Coś jednak musiało przestraszyć zaglądającego, gdyż nagle odskoczył.

Aparat filmowy wydał krótki dźwięk. Gargi pośpieszył zmienić kasetę.

— Szkoda byłoby stracić taką okazję!

Człowiek z Wenus stał teraz w odległości dziesięciu kroków od iluminatora i był widoczny w całej okazałości. Wysoki, z bardzo wypukłą klatką piersiową, z olbrzymimi stopami, z długimi rękami, obrośnięty rudą sierścią, wyglądał jak uosobienie pierwotnej siły.