Выбрать главу

— Niezbyt piękny — zauważył Gargi. — Według naszych, oczywiście, pojęć. Ale widać, że bardzo silny.

— Zwróćcie uwagę na czaszkę — powiedział Sun Lin. — Jakieś połączenie Neandertalczyka z…

słowo daję, taką samą albo bardzo podobną czaszkę widywałem w muzeach Ziemi.

Prawdopodobnie ma bardziej rozwinięty mózg, niż można by sądzić na podstawie oznak zewnętrznych. A potężna klatka piersiowa jest w tych warunkach niezbędna. Przecież nie ma skafandra i musi przepompowywać przez płuca mnóstwo powietrza, ubogiego w tlen.

Spójrzcie, objętość jej równa jest prawie połowie tułowia.

— W każdym bądź razie ci ludzie dawno zapomnieli o czasach, w których chodzili na czworakach — dorzucił Ngarroba. — Chód mają niezgrabny, ale to wskutek budowy ciała. Za to jaki pewny!

I roześmiał się nagle.

— Z czego się śmiejesz? — zapytał Gargi.

— Bo to bardzo zabawnie wyszło. Przez bite dwadzieścia cztery godziny tropiliśmy te istoty i żadnej z nich nie wypatrzyliśmy. A ty, pechowiec, zostawiony na straży rakiety byłeś pierwszym, który się z nimi zetknął.

— Nie spotkaliście żadnego?

— Zobaczyliśmy tautolona, który był nabity dzirytami jak poduszeczka od szpilek. Na ten widok odpadła nas chęć rozmawiania z posiadaczami tych dzirytów bez tłumacza.

— Widać było, że nagle przerwali polowanie — dorzucił Sun Lin.

— Doszliśmy do wniosku, że odkryli rakietę. Cóż innego mogłoby ich tak gwałtownie zadziwić lub przestraszyć? Postanowiliśmy wracać. I przedsięwzięliśmy pewne środki ostrożności, żeby nie wpaść w ich ręce. Dlatego w gruncie rzeczy spóźniliśmy się.

— A gdzie twój dziryt? — zapytał Gargi.

— Rzuciłem go — odparł Ngarroba. — Przy wspinaniu trudno było o tym myśleć… Koło rakiety poniewierało się ich mnóstwo, doszedłem do wniosku, że musiałeś zrobić dostateczny zapas.

— Nie zdążyłem — powiedział z żalem Gargi. — Zjawili się zupełnie nagle. Natychmiast ukryłem się w rakiecie. A potem posypały się dziryty. Może mnie w ogóle nie zauważyli.

Atakowali rakietę.

— Miałem wrażenie, że chcieli wziąć nas żywcem — oświadczył Ngarroba. — Przecież jesteśmy dla nich jeszcze bardziej niepojętymi istotami niż oni dla nas. Może chcieli przeprowadzić nad nami studia?

— Wygląda na to, że zabierają się do odejścia — odezwał się Gargi patrząc w iluminator.

— Raczej chowają się w krzakach — zaprzeczył Sun Lin. — Sądzę, że nie zaprzestaną oblężenia.

Ludzie Wenus jeden po drugim wycofywali się z pola startowego rakiety. Niektórzy zbierali leżące na ziemi dziryty.

— Zabierają ostatnie dowody rzeczowe! — zawołał Gargi. — Nie zostało nam nic, prócz taśmy filmowej. Nie dowiedzieliśmy się nawet, co to za materiał, z którego robią groty.

— Parę sztuk jeszcze się tam poniewiera, — Ale ten zuch ich pilnuje.

Rzeczywiście człowiek, który zaglądał do wnętrza rakiety, nie miał widocznie zamiaru odejść. Krążył w pobliżu.

— No, to niech pilnuje! — oświadczył nagle Ngarroba zdecydowanym tonem. — To nam nie stanie na przeszkodzie!

— Chcesz spróbować zrobić wypad? Po dziryty?

— Dziryty? — Ngarroba podniósł się. Wyciągnął swoje ręce atlety i naprężył muskuły. — Ja…

Oczywiście, ten chłopak — Ngarroba wskazał głową — jest ode mnie silniejszy. Ale wątpię, żeby znał wszystkie chwyty zapaśnicze, którymi się pasjonowałem w jego wieku.

— Uważasz, że to jest młodzieniec?

— Oczywiście. Wśród napastników był jeden cały pomarszczony, widocznie wódz, stał na uboczu i tylko wymachiwał swymi długimi łapami. A ten w porównaniu z nim to jeszcze całkiem dziecko.

— Poczekaj, co ci przyszło do głowy? Chcesz go…

— A wy nie chcecie?

— Tak, przywieźć taką zdobycz naukową… — rzekł Gargi z rozmarzeniem.

Karbyszew podniósł rękę, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale powstrzymał go wyraz twarzy Sun Lina.

— Nie dasz mu rady — spokojnie zauważył uczony chiński.

— Możecie na mnie polegać. — Ngarroba wyprostował się.

— Jest od ciebie co najmniej trzy razy silniejszy — przekonywał Sun Lin. — Spójrz na jego muskulaturę. Posiada mięśnie, których ty w ogóle nie masz.

Kudłaty człowiek chodził po rozdeptanej licznymi śladami stóp ziemi na zboczu wzgórza z pochyloną głową, z rzadka zerkając spod opadających na czoło włosów w stronę rakiety. Na jego zgiętych, szerokich plecach przetaczały się mocne wzgórki wyraźnie występujących przy każdym ruchu mięśni.

— Nie powstrzymujcie mnie — powiedział Afrykańczyk. — Jest nas wreszcie czterech. Mamy osiem rąk, a to też ma swoje znaczenie. I jeżeli zrezygnujemy z reguł sportowych — a stosowanie ich tu nie miałoby sensu — i rzucimy się na niego wszyscy czterej, to go pokonamy.

Sun Lin spojrzał na Ngarrobę z uśmiechem, jak na dziecko.

— Okazja jest bardzo kusząca — zaczął ustępować Gargi. — Co on tam robi?

— Ma w rękach nasz pistolet!

— Nie pamiętasz, czy został w nim jeszcze nabój?

Karbyszew nie zdążył odpowiedzieć.

Z lufy pistoletu trysnęła krótka, błękitna, błyskawica. Kosmaty człowiek runął na ziemię.

Jego wielka, wypukła pierś prawie się nie ruszała.

— Świetna okazja sprawdzenia odporności organizmu człowieka Wenus — spokojnie powiedział Sun Lin. — Ciekawe, za ile minut się ocknie.

— Wychodzimy! — krzyknął Ngarroba, rzucając się ku drzwiom.

— Stój! — stanowczo zaprotestował Karbyszew, próbując usiąść. Aż zbladł z przejęcia.

— Trzeba go tu wnieść, póki się nie ocknął — niecierpliwie rzucił Afrykańczyk.

— A co będzie, gdy się ocknie? — zapytał z naciskiem Karbyszew.

— Rozwali tu wszystko — powiedział Gargi.

— Trzeba go będzie… uśpić!

Ngarroba zmarkotniał, usiadł w fotelu i zaczął nerwowo bębnić palcami po poręczy. Potem objął wzrokiem wnętrze rakiety. Najprecyzyjniejsze przyrządy, produkt najwyższej techniki otaczały podróżników. Czułe wskazówki, tarcze zegarowe, płonące lampki, automatyczne pióra snujące na taśmach papierowych nieskończoną nić, działające bez przerwy analizatory powietrza, przyrządy sterownicze… Rakieta stanowiła skomplikowany sztuczny organizm, rządzony jak gdyby prawami własnego życia.

Ngarroba westchnął głęboko i podszedł do iluminatora. Młodzieniec z Wenus, dzika istota, nie znająca nawet ubrania, leżał na burej, miękkiej glebie własnej planety.

— Przecież to człowiek — Sun Lin wypowiedział myśl, która nurtowała wszystkich.

— A niech cię, Ngarroba! — westchnął zawstydzony Gargi. — Potrafisz zarazić każdego swoim temperamentem.

— Mężny, odważny człowiek — dorzucił uczony chiński. — Świadczy o tym całe jego zachowanie.

— Ten człowiek, tak jeszcze podobny do zwierzęcia, nie znał w swym życiu niewoli — powiedziały Karbyszew po długiej przerwie. — W tutejszym, zawsze ciepłym klimacie, na globie, gdzie nie ma prawie zmian pór roku od tysięcy być może lat chodzi nagi, obrośnięty sierścią, która mu prawdopodobnie służy również za posłanie. Ale ten człowiek, drodzy przyjaciele, wynalazł dziryt, posiada rozum. Jest panem, tak, jest panem Wenus. Choćby nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, choćby nawet nie rozumiał świata, na którym żyje.

— I oto przylatują ludzie z innej planety — z łagodną ironią zakończył Sun Lin — ludzie znajdujący się na nieporównanie wyższym stopniu rozwoju — i pierwsza rzecz, którą robią, to chwytają wolnego, na swój sposób wolnego człowieka z Wenus i w charakterze jeńca wiozą go na Ziemię.