— Co więc proponujecie? — zapytał Ngarroba. Wstydził się teraz strasznie swego sportowego zapału.
Aparat filmowy wydał krótki dźwięk.
— Kaseta! — krzyknął Ngarroba. — On się zaraz ocknie.
W głosie jego wyczuwało się, że wciąż jeszcze trudno mu się pogodzić z takim zakończeniem.
Gargi zmienił kasetę.
Pierś mieszkańca Wenus zaczęła podnosić się w oddechu. Wszyscy skupili się przy iluminatorze.
— Co proponujecie? — powtórzył Ngarroba.
— My, ludzie Ziemi — powiedział Karbyszew — znajdujemy się w sytuacji bogów, od rozumu i woli których zależą teraz dalsze losy mieszkańców Wenus. Nie wiem, czy mają oni swoją mitologię. Ale my znaczymy więcej niż ich bogowie. Jesteśmy bardziej wszechmocni. W naszej mocy jest nadanie prawidłowego kierunku rozwojowi ludzi z Wenus i w miarę możliwości przyśpieszenie tego procesu. I dopiero na pewnym stopniu, gdy będziemy mieli już za sobą dłuższy kontakt i zdołamy dać ludności tutejszej jakieś wyobrażenie o Ziemi, zaprosimy ich, aby odwiedzili naszą planetę.
— My — to znaczy ludzkość?
— Tak.
— Musimy przedstawić ten projekt pod rozwagę ludziom Ziemi — rzekł Sun Lin.
— I to niezwłocznie — dorzucił Karbyszew.
— Właściwie rakieta jest już przygotowana i może wystartować o oznaczonej godzinie — przypomniał Gargi. — Trzeba tylko trochę poczekać i nacisnąć guzik.
— Ale mimo wszystko, co mówicie — powiedział Ngarroba — szkoda mi tak prędko opuszczać tę planetę. Pierwszy raz jestem na Wenus! Tak pragnąłem wziąć udział w tej wyprawie…
Patrzcie, on wstaje.
Konwulsyjny dreszcz przebiegł przez ciało rudego młodzieńca. Otwarł okrągłe, bystre oczy i w ciągu paru sekund z natężeniem wpatrywał się w iluminator. Czy widział przezeń ludzi?
Nagle zerwał się i rzucił do ucieczki. Zaraz jednak opanował się i poszedł wolnym krokiem, kołysząc się z boku na bok i oglądając co chwila. Jeszcze mgnienie oka — i zniknął w gęstych zaroślach…
— A sympatyczny chłopiec! — zaśmiał się Ngarroba. — I nie brak mu, jak się zdaje, charakteru.
5
Loo wyrwał się naprzód, ku tej dziwnej kulu siedzącej na mnóstwie nóg, sam nie wiedząc, po co to czyni. Coś go ciągnęło ku tej wielkiej bryle, wieńczącej szczyt wzgórza. Strach, który go opętał na widok ognia z chmur, ustąpił całkowicie. Loo nie mógłby powiedzieć z całą pewnością, ze stwór, który wyłonił się z chmur i przeraził go — oraz ta przyczajona jak do skoku bryła, jest jednym i tym samym. Ale ogarnęło go podniecenie, podobne do tego, gdy w obliczu całego plemienia chciał opowiedzieć o niebiańskich kulu. Loo nie powinien był wychodzić z krzaków. Według planu wodza miał wraz z dwudziestu innymi siedzieć w zasadzce.
Wybiegł jednak, jakby go ktoś popychał. Zobaczył ogromne oko pochylonej kulu — i w tym oku coś się poruszało. Wszystkie istoty, które Loo spotykał w swym życiu, miały wypukłe oczy bez żadnego wyrazu i nigdy nie odbijało się w nich nic podobnego do cienia. Tylko dwunożni posiadali oczy, które mogły patrzeć w różny sposób.
Loo podbiegł bliżej i zaczął przyglądać się oku kulu, tak ogromnemu jak wejście do Jaskini Ognia.
To, co zobaczył, wstrząsnęło nim. Wewnątrz oka byli dwunożni! Tak, tak, dwunożni! Chc mówił zawsze, że stworzenia, które nie chodzą na czworakach lub nie skaczą jak rozdrażnione kulu — to kou, dwunożni. Tylko kou chodzą w pozycji pionowej. Kou, których zobaczył Loo, nie byli podobni do dwunożnych z jego plemienia i do dwunożnych z plemienia Cho. Ale —
Loo przyglądał im się szeroko otwartymi oczami — chodzili na dwóch nogach i wymachiwali rękami prawie tak samo, jak to robią kou z plemienia Loo, gdy rozmawiają. Mieli pomarszczoną skórę bez sierści, zbyt długie nogi, w ogóle byli bardzo brzydcy. Loo czuł jednak, że te istoty — to kou.
Chc nawoływał go z gniewem. Po nieudanym ataku na okrągłogłowych wszyscy ukryli się w krzakach. Tylko Loo pozostał przy wielkiej kulu. Nie mógł odejść. Gdzie się podzieli okrągłogłowi? Kulu połknęła ich ustami znajdującymi się na brzuchu. Kou w oku kulu nie przypominali tych okrągłogłowych.
Nagle Loo zobaczył pod nogami błyszczącą kość, omal na nią nie nadeptał. Podniósł ją i zaczął obmacywać. Uderzenie powaliło go na ziemię.
Gdy otworzył oczy, wielka kulu skakała przed nim. Skupił się — i kulu przestała skakać. Loo ogarnęło nagłe przerażenie. Strach, jakiego nigdy jeszcze nie doznał. Zerwał się i zaczął uciekać. Ale strach nagle minął. Loo zaczął kroczyć spokojnie, oglądając się — kulu patrzyła za nim swoim okiem, w którym się coś poruszało.
Chc kazał wszystkim schować się w krzakach i nie wysuwać nawet nosa. Wódz spodziewał się, że okrągłogłowi znów wyjdą na zewnątrz. Wtedy myśliwi ich schwytają.
Wódz nie wiedział, co to za istoty — nie było takich w całej okolicy.
Odwieczny, mglisty instynkt kazał mu się mieć na baczności. Gdyby potrafił wyrazić swoje uczucia słowami, powiedziałby, że to co nieznane zawsze kryje w sobie niebezpieczeństwo. Z rozdętymi klapami nozdrzy Chc chciwie wciągał powietrze.
Loo z ukrycia obserwował wielką kulu. Trudno było określić, czy ona stoi, czy siedzi. Tylko oko jej chwilami zdradzało oznaki życia i zaczynało się świecić, jak oczy niektórych zwierząt w nocy. Tak upłynęło wiele czasu. Nic się nie działo. Wtem z tułowia kulu wystrzelił płomień ognisty i potoczył się w dół, po zboczu wzgórza. Pod Loo ugięły się nogi.
Kulu ryknęła tak głośno, że Loo nie miał już wątpliwości, że to niebiańska kulu. Tylko niebiańskie istoty grzmią na cały świat, gdy ze sobą rozmawiają. Kulu krzyczała coś do kogoś w niebie.
Potem zaczęła podnosić pysk do góry i nogi jej znikały — kurczyła je, czy wciągała jak to robią kiczi, pełzające w kałużach.
Kulu ryczała i stała teraz prosto jak drzewo, nie dotykając wzgórza. Wznosiła się w górę.
Naturalnie, zaraz uleci w niebo — przecież to niebiańska kulu. I kou, których Loo widział w jej oku, to niebiańscy kou. Kulu wolno, zupełnie wolno zaczęła wznosić się ku niebu. Dokoła rozlegał się taki huk, że nic nie można było usłyszeć. Kulu nagle nabrała pędu i zniknęła w gęstych chmurach. Tylko promień jej, jak przezroczysty ogon, pozostał jeszcze czas jakiś, lecz stawał się coraz bledszy, słabszy, aż zniknął. Loo stał z zadartą głową i patrzył w niebo. Nie wiedział, że tam w niebie Wenus, tam, dokąd polecieli niebiańscy kou, na dalekiej planecie, niewidocznej stąd przez grube warstwy chmur rozstrzygną się losy jego i jego współbraci.
Nigdy nie będzie musiał Loo i wszystkie późniejsze pokolenia zaznać niewoli, wojny, ucisku w najprzeróżniejszych formach. Niebiańscy kou podadzą rękę swoim dzikim braciom i poprowadzą ich w świat pokoju i wolności, omijając wszystkie stopnie, które przeszli sami.
Loo o tym wszystkim nie wiedział. Patrzył w niebo, póki nie zgasł ostatni promień niebiańskiej kulu.
M. Duntau, G. Curkin
Cerebrowizor
Z języka psa kapała krew, a jego wierne oczy pełne były smutku. Zdawały się pytać otaczających:
„No i za co się tak nade mną pastwicie?”
Nerwowa twarz inżyniera Kowdina wykrzywiona była w bolesnym grymasie. Zawsze starał się unikać tego ponurego widoku. Oburzony, stawał przy oknie i patrzał w milczeniu na obojętne, zgarbione plecy profesora. A profesor usypiał psa, otwierał czaszkę i obnażywszy szaroróżowy mózg długo grzebał w nim swymi długimi, zręcznymi palcami. Bez pośpiechu zakładał mikroelektrody na właściwe ośrodki podrażnienia i w dodatku nucił przy tym jakąś dziarską melodię.