Profesor kończył operację, zeszywał skórę i obaj pochylali się nad oscylografem, wpatrując się w skomplikowaną plątaninę zielonych krzywych, wirujących po ekranie. Nie tak łatwo było znaleźć wśród nich interesującą ich krzywą biotoku nerwu wzrokowego. Profesor siadał przy wzmacniaczu, zapalał papierosa i zaczynał ironizować wydymając policzki:
— Bardzo krucha nauka ta wasza radiotechnika, inżynierze Kowdin. Spróbujcie tylko zorientować się, co się dzieje na tym ekranie. Same zakłócenia.
Zaczynali sprawdzać ekranowanie przewodników i pełzając po podłodze nie spostrzegali nawet, kiedy zjawiał się długi, kościsty laborant Misza i zabierał psa, żeby go nakarmić i dać mu odpocząć.
Powtarzało się to prawie co dzień i ciągnęło się już przeszło pół roku, od czasu gdy inżynier Kowdin zaczął pracować w laboratorium profesora Malinowskiego. I prawie każdy dzień kończył się długą dyskusją, która potrafiła wybuchnąć nawet podczas czołgania się po podłodze. Siedząc w kucki Kowdin zaczynał się gorączkować.
— Zakłócenia, mówi pan? A może to prądy sąsiednich nerwów? Pan lepiej ode mnie wie, jak reaguje mózg psa zmęczonego bólem i strachem. A działanie głównego układu nerwowego, profesorze, powinno się, moim zdaniem, badać w jego normalnym, zwykłym stanie.
— To znaczy wracać do encefalogramów, elektrokardiogramów i innych gramów, inżynierze? — pytał profesor i zaczynał spacerować założywszy ręce do tyłu.
— Nie wracać, ale iść naprzód — stękał inżynier podnosząc się z podłogi. — Fizjolodzy powinni bardziej wykorzystywać olbrzymie możliwości współczesnych przyrządów elektronowych i…
— Przyrządów elektronowych? Wy, inżynierowie, jeszcze nam bardzo mało pomagacie.
— A co zrobili fizjolodzy, żeby przygotować nam pole działania? Czy może pan powiedzieć coś pewnego o procesach powstawania biotoków w układzie nerwowym? A o izolowaniu ich od otaczających tkanek? Potrzebny jest ścisły związek fizjologii z elektroniką, żeby…
— Masz pan tutaj swój ścisły związek… Na ekranie zakłócenia, pod nogami przewody, czego się tylko dotknąć ręką wszędzie łapie prąd! — profesor ściągał biały kitel, maseczkę z gazy i zaczynał się ubierać.
Inżynier wyłączał instalację, główny wyłącznik laboratorium i ubierał się również. Szli przez ogród alejką i dyskutowali w dalszym ciągu, nie dostrzegając wiosennego wieczoru, świateł miasta i niezliczonego tłumu młodzieży na chodnikach. Ale na rogu, gdzie się zwykle rozstawali, inżynier już całkiem przyjaźnie kręcił guzik na palcie profesora.
— Stosowanie metody chirurgicznej jest słuszne na właściwym etapie. Niech pan mi da trochę czasu, to tego dowiodę. I niech pan obnaża mózgi psów tylko dla sprawdzenia pewnych szczegółów. Zgoda?
— Aha! Jednak obnażać? — pytał profesor podnieconym tonem, ale ściskając rękę Kowdina mówił już spokojnie i przyjaźnie. — Dobrze. A pan przez ten czas niech obmyśla swoją metodę.
Tylko proszę bez tajemnic. Mam trochę doświadczenia. Może potrafię panu w czymkolwiek pomóc.
Rozchodzili się. W domu profesor jeszcze długo siedział w gabinecie oglądając przez lupę krzywe współczynników z ostatniego dnia, a inżynier, kładąc się, postanawiał pomyśleć, i natychmiast zasypiał. I nie wiadomo czemu, śniły mu się same psy. Długie sznury psów z tryumfalnie zadartymi białymi, czarnymi i żółtymi ogonami biegły wszystkie w jednym kierunku.
A rankiem dziwił się: czemu wczorajsze myśli tak łatwo wcielają się w sny? Może przepełniona podświadomość pragnie uwolnić się z nadmiaru wrażeń?A niech to diabli!
Zdaje się, że i ja stopniowo staję się fizjologiem”. Uśmiechał się, pił kawę i szybko szedł do laboratorium.
Powoli laboratorium fizjologiczne zaczęło się przekształcać w zakład eksperymentalnej elektroniki. Za krzesłami uczonych stawał laborant Misza i przysłuchiwał się nieznanym słowom: natężenie pola, stycznik, aparat nadawczo-odbiorczy. Profesor nabierał coraz więcej przekonania do pomysłu inżyniera. Praca nad tym projektem zbliżyła ich, stawała się wydajniejsza. Ze swych ostatnich pozycji profesor wycofywał się prawie bez walki, chociaż czasami wybuchał i atakował przeciwnika uszczypliwymi pytaniami:
— Mówi pan, że styczniki powinny być umieszczone jak najbliżej nerwu ocznego?
— Tak jest — odpowiedział inżynier nachylając się nad schematem przyrządu z kolbą elektryczną do spawania w ręku.
— Ale przecież styczniki będą wzbudzać biotoki i w sąsiednich ośrodkach.
— Styczniki będą miały działanie kierunkowe — inżynier wskazał na schemat. — A przy aparacie nadawczo-odbiorczym są przewidziane filtry. Odetną niepotrzebne prądy i na siatkę pierwszego wzmacniacza elektronicznego trafią tylko prądy nerwów wzrokowych.
— Dobrze, zgoda. Niech pan tylko pamięta, że to niezwykle słabe prądy.
— Wiem, profesorze.
— A na jakim obiekcie zamierza pan przeprowadzić pierwsze doświadczenia?
— Sądzę, że na dużych zwierzętach. Na przykład na psach.
— Hm, tak! — odparł tylko profesor i zaczął znów chodzić tam i z powrotem.
Przypadkiem spojrzał w okno i zobaczył, jak ulicą idzie wysoki, blady mężczyzna, wymacując drogę laską. Oczywiście jest to jeden z wielkiej armii ślepców, dla których oni obaj z inżynierem pracują. Profesor wiódł wzrokiem za przechodniem. Robiło wrażenie, że ślepiec z natężeniem wpatruje się w wieczny mrok otaczającej go nocy. Czy nadejdzie taki dzień, gdy będzie mógł chodzić ulicami, rozglądając się, podnosząc głowę, by spojrzeć na przelatujący samolot?
Profesor podszedł cicho do inżyniera i stanął za jego plecami.
— A ile czasu zajmą panu te doświadczenia… na dużych zwierzętach? — zapytał.
— Myślę, że mniej więcej pół roku — odpowiedział inżynier.
— Kochany inżynierze. Wątpię, czy pies zdoła nam pomóc w korygowaniu i strojeniu przyrządu. Niepodobna rozszyfrować szczekania psa. Konieczny jest człowiek! Przecież go nie zabije ten nędzny prądzik!
Inżynier podniósł oczy znad schematu i położył kolbę spawalniczą na widełkach.
— Ostrożność nigdy nie zawadzi, profesorze. Nie wiadomo jeszcze, na jakiej dawce prądu się zatrzymamy. Mogą nas spotkać poważne niepowodzenia.
— Niewiele znam się na radiotechnice — odparł profesor — ale myślę, że nie będzie wielkiego nieszczęścia, jeżeli część prądu trafi na sąsiednie ośrodki. Człowiek najwyżej zacznie mówić głupstwa — i tyle. Niepotrzebnie mnie pan straszy — głos profesora stał się czuły i łagodny.
Malinowski siadł w fotelu i złożył ręce na kolanach. — Tak, kochaneczku. Za pomocą zmysłów człowiek stwarza sobie wyobrażenie otaczającego go świata. Najpierw coś widzi, potem słyszy, dotyka ręką, maca, wącha. I to jest cała gama jego odczuć. Człowiek pozbawiony zmysłów przypomina gmach z zabitymi na głucho drzwiami i oknami. Wewnątrz takiego gmachu panują wieczne ciemności. Pewnego razu po wojnie trafiłem do przytułku głuchoniemych ślepców. Przyjechali do nich artyści i urządzili koncert. Pośrodku sali stał fortepian i znakomity pianista grał Szopena. I rozumie pan, ci głuchoniemi ślepcy słuchali muzyki! Ale jak! Dotykali fortepianu rękami, przyciskali do niego podbródki i czoła.
— To straszne, profesorze!
— Nie, dlaczego? Raczej wzruszające. Ale jeszcze nie skończyłem. Pewnego razu zaprowadzono tych głuchoniemych ślepców do kąpieliska, a jeden z nich zgubił się w drodze i zabłąkał. Wieczorem jednak przyszedł. Zapyta pan, w jaki sposób trafił do przytułku?