Misza z siostrą wyszli do ogrodu, a profesor z inżynierem oparci o parapet palili, słuchając radosnych okrzyków dziewczęcia. Dziewczyna siadała na trawie, głaskała kwiaty i mówiła, mówiła bez końca.
Potem Kowdin i Malinowski usiedli przy stole i zaczęli zwykłą rozmowę o dalszych planach. I w tej rozmowie nie było już radości z powodzenia. Tak bywa zawsze, gdy zbyt długo czeka się na szczęście. Uczeni rzeczowo omawiali sprawę automatycznego regulowania wzmacniania, sposoby wyeliminowania przewodów do wzmacniacza i problem większej zwartości całej konstrukcji. Inżynier proponował przerobienie instalacji na triody z germanu.
— To będzie zupełnie inny aparat — powiedział profesor.
— Dlaczego aparat? Wymyśliłem dla niego dokładniejszą nazwę.
— Jaką? Radioskop?
— Nie. Mamy do czynienia z mózgiem i wzrokiem. Mózg po łacinie nazywa się cerebrum, a patrzenie visus. Nazwijmy go „cerebrowizorem”.
— Bardzo przypomina słowo „prowizor”. Zalatuje nawet apteką. Ale na ogół dobre.
Cerebrowizor! — głośno zaaprobował nowe słowo profesor.
…Nadeszła jesień. W wielkiej sali kina panował gwar. Widzowie ze zdumieniem przyglądali się licznej grupie dziwnych, małomównych ludzi w jednakowych hełmach, podobnych do hełmów czołgistów. Najciekawsi podchodzili, do tej grupy, która zajęła trzy rzędy bocznych miejsc, i po powrocie komunikowali zdziwieni:
— Ślepych przyprowadzili do kina.
A wśród ślepych siedział mężczyzna średniego wzrostu, z dużą głową, i myślał wciąż o tym samym. Niewidomi zachowują się jakoś niezwykle. Gdy się ich prowadzi po ulicach, starają się iść za swym przewodnikiem gęsiego. Wszyscy widzą świat jego oczami! I film zobaczą również jego oczami, dlatego zajął najlepsze miejsce pośrodku sali. Będą widzieli ekran nie podnosząc opuszczonych głów. Będą go widzieli, nawet jeżeli odwrócą się o 180 stopni.
W sali zgasło światło, zaczął się seans. Na ekranie rozgorzały burze miłości i nienawiści, ludzie dążyli ku swemu szczęściu najróżniejszymi drogami. Kowdin słyszał, jak obok niego szeptano, wzdychano, cieszono się i oburzano. Widzowie z zainteresowaniem spoglądali na dziwnych ślepców, którzy przejrzeli i przeżywają dramat wraz z nimi. Film się skończył.
Kowdin wyprowadził całą grupę na ulicę. Teraz jego pupile dyskutowali, śmieli się, omawiali świat, który dla wielu z nich odsłonił się po raz pierwszy. Nie zauważył, jak dwóch niewidomych, którzy się zagadali, zostało w tyle i zgubiło się. Zaczął padać deszcz, asfalt nabrał połysku i głębi, w której odbijały się latarnie, reklamy, wystawy sklepowe. Odbicia poruszały się jak długie, świecące wodorosty. Na rogu dopędzili ich tamci dwaj i z zadowoleniem zakomunikowali Kowdinowi, że cały czas widzieli drogę, którą szli pozostali.
Kowdin spoważniał i powiedział:
— Gdybyście po wyjściu z kina poszli nawet w przeciwną stronę, to i tak widzielibyście tylko tę drogę, którą prowadzę pozostałych. Po prostu wam się udało.
I schodząc z chodnika na jezdnię powiedział głośno, żeby wszyscy słyszeli:
— Przechodzimy przez ulicę! Nie rozpraszać się. I nie zostawać w tyle.
Niewidomi ruszyli za nim zwartą grupą, a Kowdin szedł i myślał o tym, jakby skonstruować dodatkowe urządzenie do przyrządu, żeby nikt nie mógł się zgubić. W przeciwnym razie prowadzący będzie musiał cały czas pilnować swoich podopiecznych. Oni zaś będą widzieli zupełnie co innego niż to, co się przed nimi znajduje. Rozmyślania tak go pochłonęły, że syrenę pogotowia ratunkowego usłyszał dopiero wtedy, gdy lśniący, długi samochód znalazł się zupełnie blisko. Wóz pędził wprost na niego. Ślepcy zaczęli się miotać, widząc samochód, najeżdżający na każdego z nich. Gwałtownie zgrzytnęły hamulce i Kowdin, jeszcze w odległości metra od chłodnicy poczuł, jak ktoś mocno popchnął go w bok. Padając zobaczył, jak prawe koło przednie łagodnie wjeżdża mu na nogi. Krzyknął z przerażenia, usłyszał trzask łamanych kości i od razu stracił przytomność…Świat był mętny, jakby przed oczyma wisiała zasłona z białej, gęstej gazy. Ktoś jęknął i ten jęk przywrócił Kowdinowi zmysły. Dopiero później, rozglądając się po małej salce szpitalnej, zrozumiał, że to jęczał on sam. Staruszka salowa, o twarzy zmęczonej i obojętnej, wycierała podłogę koło łóżka. Podniosła głowę i powiedziała:
— No, bohaterze! Twoje szczęście, żeś od razu do nas trafił.
— A czy będę mógł chodzić?
— Będziesz mógł. Najpierw trochę gorzej, a potem lepiej.
I powlokły się białe godziny szpitalne z obchodami lekarskimi, niespokojnym, przerywanym snem, termometrami i nowymi przyjaciółmi. Na drugi dzień przed wieczorem przyszli profesor i Misza. Przynieśli kwiaty i jabłka.
Na stoliku zjawiły się książki z dziedziny radiotechniki i fizjologii wzroku; trzeba było wszystko od początku przemyśleć. Przecież katastrofę spowodowała właśnie niedoskonałość cerebrowizora: niedobrze, że ślepi widzą świat jego oczyma. Któryś z nich w panice pchnął go pod samochód.
I w pewną ciemną noc bezsenną błysnęła nagła myśclass="underline" ,A gdyby tak obejść się zupełnie bez przewodnika? Czy nie lepiej byłoby zamienić jego oczy zwykłymi teleoczami ikonoskopu?
Miniaturowymi oczami, za pomocą których będzie można określić odległość od przedmiotu i wyczuć jego objętość? Hełm w takim wypadku musiałby również inaczej wyglądać”. Inżynier chwycił ołówek i zaczął rysować głowę w hełmie, a następnie cały podstawowy projekt: nowej konstrukcji.
Rankiem salowa zobaczyła, że nowy pacjent siedzi na łóżku, podłożywszy sobie poduszkę pod nogę. Koło łóżka pełno było niedopałków i zgniecionych kartek papieru. Pokręciła tylko głową, ale nie chciała mu przeszkadzać. Patrzył poprzez nią gdzieś w kąt i zdawał się nic w ogóle nie widzieć. Salowa mruknęła tylko pod nosem: „Coś podobnego! Sam widzący, troszczy się o niewidomych, a ludzi nie widzi”.
Kowdin zauważył ją dopiero, gdy pozbierała śmieci.
— Tak, siostrzyczko. Bez nogi nie dam sobie rady. Proszę bardzo przesłać zaraz ten list profesorowi Malinowskiemu. — Po tych słowach inżynier odwrócił się do ściany i natychmiast zasnął.
Obchód lekarski zastał go śpiącego i gdy go obudzono, powiedział na wpół sennie:
— Ech, profesorze! Pieska też przecież boli!
Na to tęgi, małego wzrostu lekarz o wielkich czarnych brwiach odpowiedział śmiejąc się:
— Tak samo jak człowieka, który się zagapi przechodząc przez ulicę…
W styczniu Kowdin powrócił do laboratorium i znów wziął do ręki kolbę spawalniczą.
Georgij Gurewicz
Infra Smoka
1
Czarny krąg płynie wśród pereł gwiazd, matowy talerz z zamglonymi krawędziami. Na jednym krańcu gwiazdy bledną, żeby za pół godziny odrodzić się na drugim. Znane konstelacje, tylko tutaj są wyraźniejsze i tworzą nowe, skomplikowane wzory. W jednej z nich — w konstelacji Ryby — gwiazda najbardziej błyszcząca, najwspanialsza — to nasze kochane Słońce. Lecz nie patrzymy na Słońce, nie podziwiamy haftów gwiazd. Nasze spojrzenia są przykute do ciemnego kręgu, chociaż w jego absolutnej czerni nie można nic rozróżnić ani gołym okiem, ani przecz teleskop.
Jest nas sześcioro — cała załoga statku kosmicznego: stary Czaruszyn, kierownik wyprawy — nazywamy go Dziadkiem — małżeństwo Warencowowie, małżeństwo Jułdaszewowie i ja — Radiusz Błochin.
— No więc jak? — pyta Dziadek Czaruszyn. — Odlatujemy?
— Nie ma innej rady — mówi Tolek Warencow, nasz inżynier naczelny. — Rakieta jest przystosowana do lądowania na lądzie, a tam jest woda, jeden wielki ocean. Mamy tylko ręczne narzędzia rzemieślnicze, sześciu robotników, wszyscy mało wykwalifikowani.