Выбрать главу

Będziemy majstrować cały rok, zrobimy byle jak i utopimy się przy lądowaniu. Nie można ryzykować.

— I paliwa mamy ledwo, ledwo — dodaje Rachim Jułdaszew. — Obliczaliśmy przecież.

Lądowanie — to znaczy zatrzymać się na siedem lat. Na dodatkowe siedem lat nie wystarczy nam powietrza. Przy tym wiek…

Aisza pociąga go za rękaw. Rachim zapomniał, że o wieku nie wypada mówić przy Dziadku — staruszek już dziś ma ponad dziewięćdziesiąt lat.

— Ostatecznie nie wracamy z pustymi rękami — dorzuciła Hala Warencowa.

Wtedy Czaruszyn mówi spokojnie:

— Pozostaje tylko jedno wyjście…

Spoglądamy na kierownika ze zdziwieniem. Aisza pierwsza odgaduje, o co chodzi.

— Nigdy w życiu! — wykrzykuje.

2

„Życie mierzy się czynami a nie latami”. Te słowa po raz pierwszy usłyszałem od Dziadka przed siedemnastu i laty.

Pamiętam moją pierwszą u niego wizytę. Była późna jesień. Wilgotny, przejmujący wiatr.

Terkoczące pudełko powietrzne niosło mię nad czarnymi polami z uwiędłą trawą, nad nagimi drzewami, nad ołowianymi falami Morza Kujbyszewskiego. Zobaczyłem błękitny parkan na gliniastym urwisku, domek z zielonkawej cegły szklanej i staruszka przy furtce. Staruszek miał wspaniałe siwe włosy, białoniebieskie, jakby syntetyczne. Poznałem go, wyłączyłem swoje pudło i niezgrabnie wylądowałem u jego stóp, wprost do rowu.

— Niech pan idzie się przebrać. Później mi się pan przedstawi — powiedział staruszek wyciągając do mnie rękę.

W ten sposób zawarłem znajomość z Pawłem Czaruszynem, słynnym kapitanem kosmicznym, uczestnikiem pierwszej wyprawy na Wenus, dowódcą pierwszej wyprawy na satelitów Jowisza, pierwszej na Saturna, pierwszej na Neptuna i tak dalej, i dalej… Tutaj, nad brzegiem Morza Kujbyszewskiego, zamierzał spędzić kres swego pięknego żywota.

Właściwie byłem tylko bardzo pośrednio związany z gwiazdami. Inżynier budowniczy z zawodu, pracowałem przy budowie Centralnego Dworca Międzyplanetarnego na szczycie Kilimandżaro w Afryce Wschodniej. Specjalista, który ma do czynienia z cudzą dziedziną, zawsze nabiera chęci, żeby wszystko przerobić na swój sposób. Ponadto byłem młody i zarozumiały. Opracowałem projekt rekonstrukcji układu słonecznego. W owych czasach, w początku XXI wieku, było już wiadomo, że żadna z planet nie nadaje się do zaludnienia.

Proponowałem więc, żeby je poprzestawiać. Wenus i Marsa przenieść na orbitę Ziemi.

Stworzyć sztuczną atmosferę na Marsie, a atmosferę Wenus oczyścić z nadmiaru dwutlenku węgla. Planowałem jeszcze Saturna, Urana i Neptuna rozbić na części, aby zmniejszyć siłę przyciągania, a odłamki ich stopniowo przesunąć bliżej Słońca przy pomocy wybuchów jądrowych. Na Trytonie umyśliłem założyć kolonię badaczy i wyprawić ich w podróż międzygwiezdną. Według moich obliczeń w ciągu jakichś stu tysięcy lat Tryton byłby w stanie zwiedzić wszystkie sąsiednie układy gwiezdne. Proponowałem wreszcie, aby dzieci wychowywać na Jowiszu, w warunkach zwiększonej siły ciężkości, żeby wzmocnić ich młode kości i mięśnie. Tacy ludzie na Ziemi okazaliby się siłaczami.

Ku memu zdumieniu te wszystkie wspaniałe projekty były stale odrzucane. Nie rezygnowałem, naprzykrzałem się różnym instytucjom i wybitnym specjalistom. Rzecz naturalna, że zwróciłem się do Czaruszyna; nie odstraszyła mię konieczność lotu nad Morze Kujbyszewskie. Do Czaruszyna zwracało się wielu ludzi: i młodzież, marząca o lotach kosmicznych, i autorzy książek, i początkujący naukowcy. W prasie również często ukazywało się jego nazwisko. Podpis Czaruszyna figurował na Pakcie o Ostatecznym Rozbrojeniu.

Podczas Święta Pokoju Powszechnego Czaruszyn wraz z Chińczykami, Amerykanami i Niemcami popychał pierwszą wagonetkę z karabinami maszynowymi i miotaczami min przeznaczonych na przetopienie w piecu martenowskim. Bez żadnej wątpliwości był jednym z najsławniejszych ludzi swojej epoki.

Staruszek, tak samo jak wielu innych, wysłuchał mnie z uśmiechem, ale jego uśmiech był dobroduszny i wyrozumiały. Powiedział mi:

— Cała bieda, młodzieńcze, że zanadto już wybiega pan w przyszłość. Nie mamy żadnej potrzeby osiedlać się w całym układzie słonecznym — na Ziemi jest nam i wygodnie, i luźno.

Pańskie pomysły mogą się stać aktualne za jakieś trzysta lat. Pewno wbije to pana w pychę: patrzcie, jaki jestem dalekowzroczny! I niesłusznie. Zajmowanie się problemami, które nie są na czasie, nie jest żadną zasługą. Gdy będzie to potrzebne i możliwe, ludzie przeprowadzą rekonstrukcję planet. I wówczas bez trudu wymyślą to wszystko, co pana teraz absorbuje.

Nie zgodziłem się ze staruszkiem, ale nie czułem się urażony. Wydawało mi się, że to wielki zaszczyt wybiegać myślą w przyszłe wieki. I w dalszym ciągu zadręczałem Czaruszyna szczegółami swego projektu. Dziadek z drwiącym uśmiechem obalał moje pomysły, ale chętnie zapraszał mnie na następną niedzielę. Prawdopodobnie podobał mu się mój koguci zapał młodości. I dość samotnie czuł się w swojej willi. W lecie to co innego, willę okupowali wnuki i prawnuki, ogród pełen był szczebiotu dziecięcego. A w zimie — tylko listy i telefony.

Czaruszyn słuchał mnie, a potem ja słuchałem, jak dyktował stenografistce elektronowej swoje słynne pamiętniki. Właśnie w owym czasie zaczęła je drukować „Komsomolska Prawda”. Wszyscy oczywiście pamiętamy ich początek, pierwsze zdanie:

„Nasza wyprawa udała się na Księżyc, aby zacząć przygotowania do…” Powiedziałem wówczas staruszkowi:

— Panie profesorze, nie można tak od razu… Pamiętniki wszystkich ludzi zaczynają się od dzieciństwa, od dnia narodzenia, wielu autorów sięga nawet do swego drzewa genealogicznego. A pan, przeskakując czwartą część życia, zaczyna: „Nasza wyprawa udała się…”

Wtedy to usłyszałem po raz pierwszy:

— My, kosmonauci, Radiuszu, mamy swój odrębny rachunek czasu. Mierzymy życie nie według lat, ale według odkryć, podróży. Zacząłem więc książkę od opowieści o moim pierwszym czynie.

— Ale czytelnika interesuje, kim pan jest, jakim pan był w dzieciństwie, jak pan został odkrywcą planet.

Staruszek nie zgodził się ze mną.

— Nie masz racji, mój drogi. Ludzie nie interesują się mną, tylko moim dziełem. Każda epoka ma swój ulubiony zawód. Jedna czci marynarzy, inna — pisarzy, lotników, wynalazców. My, astronauci, jesteśmy ulubieńcami XXI wieku, zawsze o nas pamiętają, zapraszają na wszystkie uroczystości, sadzają w pierwszym rzędzie.

Te słowa możecie znaleźć w posłowiu do pierwszego tomu „Pamiętników”. I było tam dalej powiedziane: „Przypadło mi w udziale szczęście narodzenia się u progu epoki Wielkich Odkryć Kosmicznych. Moje lata dziecięce zbiegają się z dziecięcymi latami astronautyki.

Księżyc został zdobyty przez ludzi, zanim dorosłem. Jako młodzieniec marzyłem o spotkaniu z Wenus, w wieku męskim — z Jowiszem, jako starzec — ze starym Neptunem. Technika sprawiła, że marzenia moje się spełniły. Prędzej niż w ciągu wieku, za mego życia, szybkość wzrosła z ośmiu na osiemset kilometrów na sekundę. Obszary, znajdujące się w zasięgu człowieka, powiększyły się w niewiarygodnym stopniu. W połowie ubiegłego stulecia — jedna planeta, kula o promieniu 6300 kilometrów, a teraz strefa, której promień wynosi cztery miliardy kilometrów. Staliśmy się bogatsi i mądrzejsi, pogłębiliśmy fizykę, astronomię, geologię, biologię, porównując nasz glob z innymi. Nie spełniło się tylko jedno marzenie — nigdzie nie spotkaliśmy braci, innych istot rozumnych. Nie czujemy się zmęczeni, ale dalej już sięgnąć nie możemy. Dotarliśmy do granic układu słonecznego, zwiedziliśmy wszystkie planety, przed nami przestrzeń międzygwiezdna. Przemierzyliśmy odległość równą czterem godzinom światła — a od najbliższej gwiazdy dzieli nas przestrzeń czterech lat świetlnych.