Gwiazdy i mrok, mrok i gwiazdy. Zegary mają podziałkę na dwadzieścia cztery godziny, inaczej wszystko się poplącze. Dzień i noc — żadnej różnicy! W dzień gabinet oświetlony elektrycznością, w nocy — światło elektryczne. W dzień za oknami gwiazdy — w nocy gwiazdy.
Cisza. Spokój. A w rzeczywistości lot — znajdujemy się w stanie równomiernego i prostolinijnego ruchu. W ciągu godziny przebywamy prawie półtora miliona kilometrów, w ciągu doby — trzydzieści pięć milionów. W dzienniku podróży notujemy: „23 maja przekroczyliśmy miliard kilometrów. 1 czerwca przecięliśmy orbitę Saturna”. W związku z tą okolicznością wystawny obiad. Śpiewamy, cieszymy się. Naprawdę jednak jest to zupełnie umowne, gdyż przed tą orbitą była pustka i za nią jest pustka. I Saturn wygląda tak samo jak z Ziemi — zwykła gwiazdka.
To Czaruszyn wymyślał różne uroczystości. Był mistrzem w napełnianiu godzin treścią.
Nawet w rakiecie nie starczało mu czasu. Po przebudzeniu — gimnastyka kosmiczna, najmniej godzinę. Bez niej mięśnie zanikają wskutek stałej nieważkości. Obowiązkowy spacer w przestrzeni, przegląd rakiety z zewnątrz, potem od wewnątrz. Praca przy teleskopie. Obiad.
Potem przez dwie godziny dyktowanie wspomnień. Pisałem pod jego dyktando. Potem czytanie mikroksiążek. Dziadek czytał godzinę i w oznaczonym czasie nieodwołalnie odkładał książkę. Była to w pewnym stopniu zabawa, lecz równocześnie walka o dobre samopoczucie.
„Trzeba z niecierpliwością czekać na dzień jutrzejszy” — powtarzał często. I naśladowałem staruszka, jak tylko mogłem. Rozumiałem, że jest to konieczne — inaczej człowiek osłabnie, opuści ręce. Przyjdzie chandra, potem rozleniwienie, potem choroby. Rzuca się pracę, zapomina o swych obowiązkach. W Kosmosie zdarzały się tragedie: ludzie załamywali się i nawet zawracali.
Jedyny ratunek stanowi praca. Ale w rakiecie nie ma wiele do roboty: przegląd, drobne remonty nie zajmują dużo czasu. Opracowywałem swój projekt rekonstrukcji planet, ale raczej dla własnej przyjemności. Ludzkość jest tak potężnym zespołem, że nie prześcignie się jej w pojedynkę. A moja wiedza — już w roku startu — była na Ziemi przestarzała.
Jedynym sensownym zajęciem były obserwacje astronomiczne. Zestawialiśmy katalog, mierzyliśmy odległości do gwiazd. Zazwyczaj mierzy się je według trójkąta. Podstawa trójkąta — promień orbity ziemskiej, dwa kąty — kierunek na gwiazdę. Według jednego boku i dwóch kątów określa się wysokość — odległość od gwiazd. Ale ponieważ w ten sposób powstają trójkąty niezgrabne i wydłużone, jest możliwość popełnienia wielkich błędów i sposób taki jest właściwy tylko w stosunku do bliskich gwiazd. Byliśmy w lepszej sytuacji — oddaliliśmy się tysiąckrotnie od Słońca, można było mierzyć odległość tysiąc razy dokładniej. Mówiąc ogólnie, dotyczyło to wszystkich gwiazd, które widzieliśmy przez teleskop. Mieliśmy więc zajęcie na całą drogę — mierzyć, obliczać, obliczać, mierzyć. Potem notatka w księdze głównej:
„Numer katalogowy taki a taki, klasa widmowa AO, odległość — 7118 lat świetlnych”. Po takim zapisie ogarniała chwilami złość. Tracimy całe życie na siedem dni świetlnych, a tu siedem tysięcy lat świetlnych. Przecież nikt nigdy nie poleci w taką dal, do tego słońca klasy AO.
Nuda, męcząca jednostajność i równocześnie stałe napięcie. Przez całe lata nic się nie dzieje, a w każdej chwili może nastąpić katastrofa. Przecież pustka nie jest zupełnie pusta: mkną przez nią meteoryty, pył kosmiczny. Nawet chmury gazowe są niebezpieczne przy naszej szybkości — stawiają taki opór jak woda. Spotkaliśmy jeszcze jakieś nie znane nauce strefy zagęszczenia. Gdy się w nie zanurzaliśmy, doznawało się dziwnego ucisku w piersiach. Nie bardzo wiadomo czemu. Pył kosmiczny przeżera obszycie, metal się zużywa, zjawiają się jakieś błądzące prądy. Powoli wszystko ulega zniszczeniu. I nagle stwierdza się, że powietrze ucieka albo stery źle słuchają, albo przyrządy zawodzą. Przez całe lata nic się nie dzieje, aż nagle… Dlatego stale ktoś musi dyżurować.
Najgorsze są te godziny samotnych dyżurów. Wspomina się Ziemię. Tęskni się za lasem i polem. Chciałoby się, żeby kwitły rumianki i śpiewały skowronki w szafirowym blasku.
Tęskni się za tłumem — znaleźć się w metro, na stadionie, na wiecu. I żeby był gwar zamiast ciszy dzwoniącej w uszach, żeby ludzie popychali, żeby było ciasno i żeby było dużo, dużo ludzi, zupełnie nieznajomych, i kobiety, i dziewczęta. Gdy się zamknie oczy, widzi się Plac Czerwony, Kreml, demonstracje, barwne sztandary… A gdy się je otworzy — hamak, stolik i szafa.
I tak dzień za dniem, miesiąc za miesiącem. W rakiecie było nas sześcioro. Dwa lata każde z nas dyżurowało, cztery spało. Sen był oczywiście sztuczny, z ochładzaniem. Robi się to nie tyle dla naszej satysfakcji, ile dla oszczędzenia ładunku. Dwie trzecie czasu ludzie śpią, nie jedzą, nie piją i prawie nie oddychają. I gdy tylko wylecieliśmy poza granice układu słonecznego, przestrzeń stała się czystsza, zmniejszyło się niebezpieczeństwo zderzenia, natychmiast dwie pary zaczęły szykować się do snu. Najpierw głodówka przez trzy doby, potem narkoza… i do zimnej wody. Temperatura ciała obniża się stopniowo, doprowadza się ją do plus dwóch stopni, tak że człowiek staje się jak kamień. Potem umieszcza się go w termostacie — szklanej skrzyni z automatyczną regulacją temperatury. Trzeba bardzo uważnie obserwować termometr. Odrobina za dużo — odżywają bakterie, odrobina za mało — krew zamarza i kruszyny lodu rwą tkanki. W ten sposób leżą obok skamieniali towarzysze, a zaraz za ścianą je się, odpoczywa, zapisuje rezultaty obliczeń. A gdy przychodzi własna kolej spania — nie czuje się nic. Najpierw tylko jakieś odurzenie i mdłości od narkozy. A potem czarna noc.
Wreszcie zaczyna się rozjaśniać — to znaczy, że minęły cztery lata, nadszedł moment przywrócenia do życia. Jest to najbardziej niebezpieczna chwila. Mózg wypoczął, doznaje się niezwykłej świeżości myśli, ogarnia ciekawość: gdzie jesteśmy? Co się wydarzyło przez te cztery lata? Człowiek ma chęć zerwać się i wziąć do roboty. A serce w ciągu tych lat ledwo, ledwo biło, nie wolno mu od razu zmieniać warunków. Ja, na przykład, dobrze znosiłem przebudzenie, a Dziadek źle. Był przecież starym człowiekiem, serce miał spracowane.
Pierwszy sen przeszedł jakoś znośnie, a po drugim miał i omdlenia, i bóle w sercu, i niedowład w lewym ramieniu. Przez cztery godziny pielęgnowała go Aisza — nasz lekarz naczelny. I powiedziała wówczas, że nie ręczy za trzeci raz. Możliwe, że staruszek będzie musiał w drodze powrotnej dyżurować przez całe czternaście lat.
5
…Przez czternaście lat dążyliśmy ku niewidzialnej kropce, aż nadeszła chwila, gdy mogliśmy dojrzeć cel — ciemny krążek zasłaniający gwiazdy. Wyszliśmy dokładnie na cel — dobrze obliczyli astronomowie ziemscy. Jednej tylko rzeczy nie przewidzieli: okazało się, że Infra Smoka jest podwójnym ciałem niebieskim. Mieliśmy przed sobą dwa czarne słońca — A i B. A — trochę mniejsze, B — większe. A — trochę bliżej, B — nieco dalej. „Nieco” w pojęciu kosmicznym — w rzeczywistości odległość między nimi była większa niż od Ziemi do Saturna.
Płonęliśmy z niecierpliwości, a Czaruszyn szczególnie, chociaż starannie to ukrywał.
Przygotował już cały arsenał do rozmów międzyplanetarnych: sygnały świetlne, podczerwone reflektory. Był jeszcze alfabet z wypukłymi obrazkami, kolekcja figur geometrycznych.