Выбрать главу

Takie same jak na Jowiszu. Na krańcach obłoki. Powietrze zwarte i na granicach prądów powietrznych ostre wiry.

Zanikały poszczególne słowa i całe zdania. Potem dźwięk się poprawił.

— Powietrze staje się przejrzystsze — opowiadał Dziadek. — Widzę morze. Powierzchnia czarna, jak lakierowana. Drobne fale, niby zmarszczki. Opuszczam się powoli, atmosfera bardzo gęsta.

Ciążenie nadmierne, trudno się poruszać. Nawet mówić jest trudno.

I nagle radosny okrzyk:

— Ptaki! Ptaki świecące! Jeszcze jeden i jeszcze… Trzy od razu. Mignęły — i już ich nie ma.

Telewizor by nie uchwycił. Zdążyłem zauważyć: okrągłe głowy, gruby tułów. Małe, trzepocące skrzydełka. Podobne raczej do naszych ryb latających. Możliwe, że to ryby, a nie ptaki. Ale leciały wysoko.

Mocny plusk. Pauza.

— Słyszeliście plusk? Pogrążyłem się w wodę. Mocno się potłukłem. Zresztą to już nie ma znaczenia. Wyłączyłem światło. Przyzwyczajam się do ciemności.

Nieco później:

— Zanurzam się powoli, dwa, trzy metry na sekundę. Włączyłem reflektor. Za oknem zamieć, ognista — fosforyzujące wiry, fale, chmury. Ileż tu wszelakiego drobiazgu! Prawdopodobnie w rodzaju naszych krewetek. Im głębiej, tym więcej. Odwrotnie niż na Ziemi. U nas życie jest uboższe na większych głębokościach. Ale tam ciepło płynie z góry, a tu z dołu.

A to co? Długie, ciemne, bez głowy i ogona. Wieloryb, kaszalot? Porusza się szybko, za nim fosforyzująca smuga. Szereg światełek z boku, jak iluminatory. Czyżby łódź podwodna? Albo coś innego, do niczego nie dające się porównać. Na wszelki wypadek sygnalizuję reflektorem: dwa, dwa, cztery, dwa, trzy, sześć, dwa, dwa, cztery. Nie zareagowało. Skręciło na prawo. Nie widać. A teraz jakieś dziwotwory — skrzyżowanie żółwia z ośmiornicą. Ośmiornicę wymieniłem dla porównania, w rzeczywistości mają pięć nóg. Pięć macek — jedna z tyłu, jak wiosło sterowe, cztery po bokach. Zakończone zgrubieniem z przyssawkami. Na jednej z przednich macek organ mocno świecący. Przypomina latarkę. Prosty promień w ruchu oświetla łodygi. Na grzbiecie pancerz. Oczy jak u raka, na ruchomych łodyżkach. Gęba w kształcie rurki. Opisuję je tak dokładnie, bo płyną wprost na mnie. Teraz patrzą prosto w iluminator. Niesamowite uczucie — myślące spojrzenie, źrenica jak kryształek, a tęczówka fosforyzuje martwym zielonym światłem, jak u kotów. Czytałem gdzieś, że ośmiornice ziemskie mają zupełnie ludzkie spojrzenie, ale sam nie widziałem, nie mogę porównać.

Reflektor wymacał dno. Pokryte węzłowatymi korzeniami. Podobne do korali lub lilii morskich. Widzę grube łodygi, pędy ich zwisają główkami w dół, niektóre przylegają ściśle do dna. Nasze lilie morskie mają kielichy wzniesione w górę, łowią nimi tonące pożywienie.

Czego te szukają w mule? Gnijących szczątków? Ale przecież nie wszystkie sięgają dna.

Czyżby łowiły ciepło? Ale w takim razie byłyby to rośliny. Rośliny bez światła? Niemożliwe.

Zresztą światło płynie z dna — podczerwone. Czy może kosztem energii promieni podczerwonych powstać białko, rozszczepiać się dwutlenek węgla? To mała energia, trzeba ją gromadzić. Ale zielone liście na ziemi też gromadzą energię. Przecież widzialne promienie same przez się nie rozszczepiają dwutlenku węgla.

— Utknąłem w wodorostach na dnie — ciągnął staruszek. — Mogę się przyglądać bez pośpiechu.

Coraz bardziej upewniam się, że to są rośliny. Gruba, pozbawiona oczu ryba gryzie łodygę.

Inna — długa i zębata — chwyciła tę grubą, ciągnie w górę. Strumień pożywienia płynie tu od dna do powierzchni. Świecące ptaki — to ostatnia warstwa.

Rozległ się zgrzyt i głuche uderzenia w metal. Co to takiego?

— Batysfera ruszyła z miejsca — zakomunikował Dziadek. — Ktoś ją chwycił i ciągnie. Nie widzę kto. Przed iluminatorem nie ma nic. Dno jest pochyłe. Zarośla się nie kończą. Ale dziwna rzecz — rośliny stoją w regularnych rzędach, jak drzewa w sadzie. Coś potężnego przesuwa się powoli, ścinając całe krzaki od korzenia. Ależ żarłoczny potwór — połyka te krzaki. Źle widzę, ten żywy kombajn sunie gdzieś z boku. Przed nami łańcuch skał.

Przepłynęliśmy. Czarna otchłań. Batysfera opuszcza się w dół. Ciśnienie wzrasta. Żegnajcie!

Pozdrówcie Moskwę!

Przerwa na sekundę. I nagle krzyk:

— Pęknięcie!

Rozległy się odgłosy uderzeń. Coraz częstsze. Widocznie woda wdzierała się do kabiny.

Staruszek jęknął. Czy opryskały go krople wody? Potem zaczął mówić szybko:

— Na dnie otchłani budynki. Miasto. Oświetlona ulica. Kopuły. Pływające wieże. Jakieś dziwaczne istoty… Pełno ich… Czyżby to byli…

Łoskot. Krzyk bólu.

I tryumfalne, z głośnym poświstem wycie zakłóceń.

Pięciu ludzi pogrążonych w milczeniu patrzy na czarny krąg, chociaż nie można nic na nim odróżnić, ani gołym okiem, ani przez teleskop.

— Za trzydzieści lat znowu tu powrócimy — mówi Tolek Warencow.

A. Strugacki, B. Strugacki

Biały stożek Ałaidu

Embriomechanika jest to nauka o modelowania procesów rozwoju biologicznego i teoria konstruowania samorozwijających się mechanizmów.

(Uwaga autorów.)

1

Wachłakow zwrócił się do Aszmarina:

— Pojedzie pan na wyspę Szumszu.

— Gdzie to jest? — zapytał pochmurnie Aszmarin.

— Północne Wyspy Kurylskie. Wylatuje pan dziś o dwudziestej trzydzieści. Towarowo — pasażerskim Nowosybirsk — Port Opatrzności.

Postanowiono wypróbować mechanozarodniki w różnych warunkach. Instytut zajmował się głównie sprawami międzyplanetarnymi, dlatego z istniejących czterdziestu siedmiu grup trzydzieści udawało się na Księżyc i inne planety. Pozostałe 17 grup miały pracować na Ziemi.

— Dobrze — odparł powoli Aszmarin.

Spodziewał się, że powierzą mu grupę międzyplanetarną, chociażby księżycową. Miał na to pewną szansę, gdyż dawno już nie czuł się tak dobrze jak teraz. Był w doskonałej formie i do ostatniej chwili nie tracił nadziei. Ale Wachłakow nie wiadomo czemu powziął inną decyzję i nie można było nawet rozmówić się z nim po ludzku, bo w gabinecie sterczeli jacyś obcy ludzie z niezadowolonymi gębami.

— Dobrze — powtórzył spokojnie.

— Siewierokurylsk już wie — powiedział Wachłakow. — W Bajkowie ustalicie konkretnie miejsce doświadczenia.

— Gdzie to jest?

— Na Szumszu. Administracyjna stolica Szumszu. — Wachłakow splótł palce i patrzył na ścianę. — Sermus też zostaje na Ziemi — dodał. — Jedzie na Saharę. Aszmarin zbył to milczeniem.

— No właśnie — ciągnął Wachłakow. — Dobrałem już panu pomocników. Będzie pan miał dwóch pomocników. Dzielni chłopcy.

— Nowicjusze — rzekł Aszmarin.

— Dadzą sobie radę — odparł szybko Wachłakow. — Przeszli przygotowanie ogólne. Dzielni chłopcy, mówię panu. Potrafią się zachować w każdej sytuacji.

Nieznajomi w gabinecie uśmiechnęli się z szacunkiem. Wachłakow dorzucił:

— Nawiasem mówiąc, jeden z nich był również desantowcem.

— Dobrze — powiedział Aszmarin. — Czy to wszystko?

— Wszystko. Może pan wyruszać, życzę powodzenia. Pański ładunek i ludzie są w sto szesnastym.

Aszmarin skierował się do drzwi. Wachłakow zawahał się i powiedział jeszcze:

— I wracaj prędko, kolego. Mam dla ciebie ciekawy temat.