Выбрать главу

Aszmarin zamknął za sobą drzwi i zatrzymał się chwilę. Przypomniał sobie, że sto szesnaste laboratorium znajduje się o pięć pięter niżej, i skierował się do windy. W windzie spotkał Tacudzo Misimę, krępego Japończyka z ogoloną głową, w niebieskich okularach. Misima zapytał:

— Dokąd.udaje się pańska grupa, panie Fiodorze?

— Na Wyspy Kurylskie — odparł Aszmarin.

Misima przymrużył zapuchnięte powieki, wyjął chustkę do nosa i zaczął przecierać okulary.

Aszmarin wiedział, że grupa Misimy udaje się na Merkurego, na Płonące Płasko — wzgórze.

Misima miał dwadzieścia osiem lat i nie zrobił jeszcze swego pierwszego miliarda kilometrów.

Winda stanęła.

— Sajonara, Tacudzo. Jarosiku — powiedział Aszmarin.

Misima uśmiechnął się szeroko.

— Sajonara, Fiodor-san — odparł.

W laboratorium numer sto szesnaście było widno i pusto. W prawym rogu stało Jajko — wypolerowana kula sięgająca połowy ludzkiego wzrostu. W lewym — siedziało dwóch ludzi, którzy wstali przy wejściu Aszmarina. Aszmarin zatrzymał się i przyjrzał im badawczo. Mogli mieć nie więcej niż po dwadzieścia pięć lat. Jeden był wysoki, jasnowłosy o nieładnej, czerwonej twarzy. Drugi niższy, smagły, przystojny, w typie hiszpańskim, w zamszowej kurteczce i ciężkich butach sportowych. Aszmarin włożył ręce do kieszeni, wzniósł się na palce i znów opuścił na pięty. „Nowicjusze” — pomyślał. Niespodziewanie zabolał go prawy bok, w tym miejscu gdzie brakowało dwóch żeber.

— Dzień dobry — powiedział. — Nazywam się Aszmarin.

Smagły wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.

— Wiemy. — Spoważniał i przedstawił się: — Kuźma Soroczyński.

— Wiktor Galcew — powiedział jasnowłosy. „Ciekawe, który z nich był desantowcem — pomyślał Aszmarin. — Z pewnością ten Hiszpan, Kuźma Soroczyński”. I zapytał:

— Który z was brał udział w desancie?

— Ja — odparł jasnowłosy Galcew.

— I za cóż pana…? — zapytał Aszmarin. — Jeżeli to nie sekret.

— Żaden sekret — odpowiedział Galcew. — Dyscyplina.

Spojrzał Aszmarinowi prosto w oczy. Miał jasnoniebieskie oczy, ocienione gęstymi, kobiecymi rzęsami, które dziwnie nie pasowały do jego wulgarnej, czerwonej twarzy.

— Tak — rzekł Aszmarin. — Desantowiec musi być zdyscyplinowany. Każdy człowiek powinien być zdyscyplinowany. Zresztą to tylko moje osobiste zdanie. Co pan umie?

Zauważył, że Galcew ściągnął brwi, i sprawiło mu to pewną satysfakcję. Powtórzył:

— Co pan umie, Galcew?

— Jestem biologiem — odparł Galcew. — Specjalność — nematody.

— T-a-ak… — rzekł Aszmarin i zwrócił się do Soroczyńskiego. — A pan?

— Inżynier gastronom — powiedział Soroczyński i znów pokazał białe zęby w uśmiechu.

„Wspaniale — pomyślał Aszmarin. — Specjalista od glist i cukiernik. Niezdyscyplinowany desantowiec i zamszowa kurteczka. Dzielni chłopcy. Zwłaszcza ten niby desantowiec. Niech diabli wezmą Wachłakowa”. Aszmarin wyobraził sobie, jak Wachłakow dobierając starannie i skrupulatnie skład grup międzyplanetarnych spośród dwóch tysięcy ochotników spojrzał na zegarek, rzucił okiem na wykaz i powiedział: „Grupa Aszmarina, Wyspy Kurylskie. Aszmarin to człowiek doświadczony. Wystarczy mu trzech ludzi. Nawet dwóch. To przecież nie Merkury ani Płonące Płaskowzgórze. Damy mu chociażby tego Soroczyńskiego i tegoj Galcewa. Zwłaszcza że Galcew też był desantowcem”.

— Czy jesteście przygotowani do pracy? — zapytał.

— Tak — odparł Galcew.

— Jeszcze jak — rzekł Soroczyński. — Obkuci. Aszmarin podszedł do Jajka i dotknął jego chłodnej, wypolerowanej powierzchni. Po czym zwrócił się do Gałcewa: — Czy pan wie, co to jest?

Galcew wzniósł oczy w górę, zastanowił się i wyrecytował:

— Embriomechaniczna aparatura MZ-8. Męchanozarodnik i model nr osiem.

Samowystarczalny, samofozwijający się układ mechaniczny, łączący w sobie programowe kierowanie MChW — mechanochromozomy Wachłakowa, układ przyjmujących i wykonawczych organów, układ dygiestalny i układ energetyczny. MZ-8 jest embrionalno-mechaniczną aparaturą, która zdolna jest w każdych warunkach i z dowolnego surowca przekształcać się w każdą przewidzianą programem konstrukcję. MZ-8 jest przeznaczony…

— Teraz pan — zwrócił się Aszmarin do Soroczyńskiego. Soroczyński odpowiedział bez namysłu:

— Ten oto egzemplarz MZ-8 przeznaczony jest do prób w warunkach ziemskich. Program typowy, typ 64: zarodnik winien się przekształcić w hermetyczną kopułę mieszkalną na sześć osób z przepustem i filtrem tlenowym.

Aszmarin spojrzał w okno i zapytał:

— Waga?

— Około półtora cetnara.

Pomocnicy w grupie eksperymentalnej mieli prawo tego wszystkiego nie wiedzieć.

— Dobrze — powiedział Aszmarin. — A teraz ja wam powiem to, czego nie wiecie. Po pierwsze Jajko zastępuje 19 tys. godzin pracy wykwalifikowanego człowieka. Po drugie, waży rzeczywiście półtora cetnara i gdy zajdzie potrzeba, będziecie je musieli dźwigać na własnych barkach.

Galcew skinął głową, a Soroczyński powiedział:

— Naturalnie, że będziemy.

— To świetnie — rzekł Aszmarin. — Zaczynajcie od razu. Przetoczcie je do windy i sprowadźcie na dół. Potem udacie się do magazynu po aparaturę rejestrującą. Z całym tym ładunkiem zjawicie się na miejskim lotnisku o ósmej wieczór. Postarajcie się nie spóźnić.

Odwrócił się i wyszedł. Po chwili rozległ się przeciągły łoskot: grupa Aszmarina przystąpiła do wykonania pierwszego zadania.

2

O świcie towarowo-pasażerski stratoplan zrzucił grupę na pterokarze nad Drugą Cieśniną Kurylską. Galcew z wielką maestrią wyprowadził pterokar z lotu nurkowego, rozejrzał się, popatrzył na mapę, na kompas i od razu znalazł Bajkowo — kilka rzędów jednopiętrowych budynków z białego i czerwonego litoplastu obejmujących półkolem niewielką, lecz głęboką zatokę. Pterokar wylądował na bulwarze. Wczesny przechodzień (młodzieniec w koszulce sportowej i brezentowych spodniach) wskazał im, gdzie znajduje się administracja. Dyżurny administrator wyspy, pełniący również funkcję naczelnego agronoma — niemłody, przygarbiony Ain powitał ich uprzejmie.

Po wysłuchaniu Aszmarina zaproponował do wyboru parę niewielkich sopek na północnym wybrzeżu. Mówił po rosyjsku dość dobrze, czasem tylko zatrzymywał się w połowie słowa, jakby miał trudności z akcentem lub też trochę się jąkał.

— Wybrzeże północne — to dosyć daleko — powiedział. — I nie ma tam dobrych dróg. Ale wy macie pterokar. A poza tym nie mogę wam zaproponować nic leżącego bliżej. Słabo się znam na doświadczeniach fizycznych. Ale większa część wyspy jest zajęta pod plantacje, basztany, inspekty. Wszędzie teraz pracuje młodzież szkolna. Nie mogę ryzykować.

— Nie ma żadnego ryzyka — powiedział Soroczyński. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.

— Dziękuję — powiedział Aszmarin. — Wybrzeże północne całkowicie nam odpowiada.

— Tak — powiedział Ain. — Tam nie ma inspektów ani plantacji. Rośnie tam tylko brzoza. I jeszcze gdzieś tam pracują archeolodzy.

— Archeolodzy? — zdziwił się Soroczyński.

— Dziękuję — powtórzył Aszmarin. — Udamy się tam natychmiast.

— Zaraz będzie śniadanie — rzekł Ain. Śniadanie zjedli w milczeniu.

— Dziękuję — rzekł Aszmarin wstając. — Sądzę, że musimy się śpieszyć.