— Do widzenia — pożegnał ich Ain. — Jeżeli będziecie czegoś potrzebowali, zwracajcie się do mnie. Bez ceremonii.
— Dobrze, bez ceremonii — powiedział Soroczyński. Aszmarin przesunął po nim wzrokiem i znów zwrócił się do Aina.
— Do widzenia — rzekł.
W pterokarze powiedział:
— Jeżeli pan, młodzieńcze, jeszcze raz sobie na coś podobnego pozwoli, wyprawię pana z powrotem.
— Przepraszam — odparł Soroczyński i zaczerwienił się gwałtownie. Jego gładka, smagła twarz z rumieńcem stała się jeszcze piękniejsza.
Na wybrzeżu północnym rzeczywiście nie było baszta — nów ani inspektów, była tylko brzoza. Brzoza kurylska rośnie „leżąc”, ściele się po ziemi i jej wilgotne, sękate pnie i gałęzie tworzą zwarte, nieprzebyte zarośla. Z góry zarośla brzozy kurylskiej wyglądają jak nieszkodliwe zielone łączki, nadające się całkowicie na lądowisko dla niewielkich maszyn.
Ani Galcew, który prowadził pterokar, ani Aszmarin i Soroczyński nie mieli pojęcia o kurylskiej brzozie. Aszmarin wskazał na okrągłą sopkę i zadecydował: „Tutaj”. Soroczyński spojrzał nieśmiało na Aszmarina i powiedział: „Bardzo dobre miejsce”. Galcew wypuścił podwozie i skierował pterokar do lądowania wprost w środek dużej zielonej płaszczyzny u podnóża okrągłej sopki. Po upływie minuty pterokar z trzaskiem zarył się dziobem w bladą zieleń kurylskiej brzozy. Aszmarin usłyszał trzask, ujrzał miliony różnobarwnych gwiazd i na krótki czas stracił przytomność.
Potem otworzył oczy i przede wszystkim zobaczył rękę. Ręka była duża, opalona, ze świeżymi zadrapaniami na palcach, które jak gdyby bezwiednie przesuwały się po klawiszach tablicy sterowniczej. Ręka zniknęła i ukazała się ciemnoczerwona twarz z błękitnymi oczami i kobiecymi rzęsami.
— Towarzyszu Aszmarin — powiedział Galcew poruszając z trudem zranionymi wargami.
Aszmarin stęknął i spróbował usiąść. Bolał go bardzo prawy bok i zdawało mu się, że ma zranione czoło. Dotknął czoła i spojrzał na palce. Były we krwi. Popatrzył na Galcewa, który wycierał usta chustką.
— Mistrzowskie lądowanie — powiedział. — Jestem zachwycony, towarzyszu specjalisto od nematodów.
Galcew milczał. Przyciskał do ust zwiniętą w kłębek chusteczkę, twarz jego była nieruchoma. Zabrzmiał wysoki, drżący głos Soroczyńskiego:
— On nie jest winien.
Aszmarin powoli odwrócił głowę i spojrzał na Soroczyńskiego. Soroczyński był wzburzony.
— Galcew nie jest winien — powtórzył i odsunął się.
Aszmarin uchylił drzwiczki kabiny, wysunął głowę na zewnątrz i parę sekund oglądał wyrwane z korzeniami, połamane pnie wplątane w podwozie. Wyciągnął rękę, zerwał kilka szorstkich, błyszczących listeczków, roztarł je w palcach i rozgryzł. Listki były cierpkie i gorzkawe. Aszmarin splunął i zapytał nie patrząc na Galcewa:
— Maszyna cała?
— Cała — odparł Galcew przez chustkę.
— Wybiliście ząb? — zapytał Aszmarin.
— Tak — powiedział Galcew. — Wybiłem.
— Zagoi się do wesela — pocieszył go Aszmarin. — Spróbujcie unieść maszynę na wierzchołek sopki.
Wydobyć się z idiotycznych krzaków było nie tak łatwo, ale wreszcie Galcew wylądował na czubku okrągłego wzgórza. Aszmarin wysiadł i rozejrzał się, rozcierając ręką prawy bok. Z tego miejsca wyspa robiła wrażenie bezludnej i płaskiej jak stół. Sopka była naga i ruda od lawy. Od wschodu pięły się po niej zarośla brzozy kurylskiej, a na południu rozciągały się zielone prostokąty plantacji arbuzów. Do zachodniego wybrzeża było ze siedem kilometrów, a dalej w liliowej mgle zarysowywały się bladofioletowe kontury gór, a jeszcze dalej i bardziej na prawo na szafirowym tle nieba nieruchomo leżał dziwaczny trójkątny obłok o wyraźnie zakreślonych konturach. Brzeg północny był znacznie bliżej. Opadał stromo ku morzu, nad urwiskiem wznosiła się jakaś niedorzeczna wieża — zapewne dach starodawnego japońskiego umocnienia. Koło wieżyczki bielił się namiot i krzątały maleńkie figurki ludzkie. Byli to archeolodzy, o których wspomniał dyżurny administrator. Aszmarin wciągnął nosem powietrze. Pachniało słoną wodą i rozgrzanymi skałami. I było bardzo cicho, nie dolatywał nawet szum morza.
„Dobry teren — pomyślał Aszmarin. — Jajko można postawić tutaj, aparaty filmowe i inne urządzenia na zboczach, a obóz rozbić niżej, przy plantacjach. Arbuzy są pewnie jeszcze niedojrzałe”. Potem pomyślał o archeologach. Znajdują się wprawdzie w odległości jakichś pięciu kilometrów, ale w każdym razie należy ich uprzedzić, żeby się zbytnio nie zdziwili, gdy mechanozarodnik zacznie działać. Ciekawe, co archeolodzy mają tu do roboty.
Aszmarin przywołał Galcewa i Soroczyńskiego i powiedział:
— Doświadczenie przeprowadzimy tutaj. Wydaje mi się, że teren jest odpowiedni. Surowiec — lawa, tuf, akurat to, co potrzeba. Zaczynajcie.
Galcew i Soroczyński podeszli do pterokaru i otworzyli bagażnik. W bagażniku zamigotały słoneczne zajączki. Soroczyński wlazł do wnętrza, stęknął i nagle jednym pchnięciem wytoczył Jajko na ziemię. Gniotąc z trzaskiem lawę, Jajko potoczyło się parę kroków i zatrzymało. Galcew ledwo zdążył uskoczyć z drogi.
— Niepotrzebnie — powiedział cicho. — Poderwiesz się.
Soroczyński zeskoczył i odparł basem:
— To nic, jesteśmy przyzwyczajeni.
Aszmarin obszedł Jajko dookoła, spróbował je popchnąć. Jajko nawet nie drgnęło.
— Doskonale — powiedział. — Teraz aparaty filmowe. Stracili mnóstwo czasu ustawiając kamery: z ultraczerwonym obiektywem, ze stereoobiektywem, z obiektywem rejestrującym temperaturę, z kompletem filtrów świetlnych. Było już koło dwunastej, gdy Aszmarin powoli otarł rękawem pot z czoła i wyciągnął z kieszeni plastykowy futerał z aktywatorem. Galcew i Soroczyński przystanęli z tyłu, zaglądając mu przez ramię. Aszmarin delikatnie wytrząsnął aktywator na dłoń — była to lśniąca rurka z przyssawką na jednym końcu i czerwonym, wyżłobionym guziczkiem z drugiej. „Zaczynamy” — powiedział na głos. Podszedł do Jajka i przycisnął przyssawkę do wypolerowanej powierzchni metalu. Wyczekał chwilę i wielkim palcem nacisnął czerwony guziczek.
Teraz chyba tylko za pomocą bezpośredniego trafienia z karabinu rakietowego można byłoby zahamować procesy, które rozpoczynały się pod lśniącą powłoką. Seria impulsów o wysokiej częstotliwości pobudziła działanie mechanizmu; setki mikroreceptorów wysłały do mózgu pozytronowego i do mechanochromozomów informacje o środowisku zewnętrznym; rozpoczęło się strojenie mechanozarodnika w warunkach polowych. Nie wiadomo ile to potrwa czasu, ale gdy strojenie się skończy — mechanizm zacznie działać.
Aszmarin spojrzał na zegarek. Była dwunasta zero pięć. Z wysiłkiem oderwał aktywator od powierzchni Jajka, włożył do futerału i schował do kieszeni. Potem obejrzał się na Galcewa i Soroczyńskiego. Stali za jego plecami i w milczeniu patrzyli na Jajko. Aszmarin po raz ostatni dotknął Jajka i powiedział: „Idziemy”.
3
Aszmarin polecił zatrzymać się między sopką a plantacją. Z tego miejsca dobrze było widać Jajko — srebrna kulka na rudym wzgórzu pod szafirowym niebem. Aszmarin posłał Soroczyńskiego do archeologów i usadowił się na trawie w cieniu pterokaru. Galcew zapadł już w drzemkę, kryjąc się przed słońcem pod pterokarem. Aszmarin palił i spoglądał to na wierzchołek sopki, to na dziwny, trójkątny obłok na zachodzie. Wreszcie nie wytrzymał i sięgnął po lornetkę. Jak się można było spodziewać, trójkątny obłok okazał się jakimś ośnieżonym szczytem górskim, prawdopodobnie nawet wierzchołkiem wulkanu. Przez lornetkę widać było wąskie pasma, na których śnieg stopniał, można było nawet odróżnić plamy śniegu poniżej nierównego, białego krateru. Aszmarin odłożył lornetkę i pomyślał, że Jajko pęknie najprawdopodobniej w nocy. Świetnie się składa, bo światło dzienne ma zbyt wielki wpływ na pracę aparatów filmowych. Później pomyślał, że Sermus pewnie pokłócił się z Wałchakowem, ale jednak pojechał na Saharę. Wreszcie przyszło mu do głowy, że Misima w tej chwili załadowuje się na rakietodromie w Kirgizji, i znowu poczuł dotkliwy ból w prawym boku. „Starość nie radość” — mruknął i zerknął na Galcewa. Desantowiec leżał na brzuchu z głową opartą na rękach.