Выбрать главу

Po upływie półtorej godziny wrócił Soroczyński. Był goły do pasa, jego smagła skóra lśniła od potu. Koszulę i zamszową kurteczkę niósł pod pachą. Soroczyński przykucnął przed Aszmarinem i połyskując zębami opowiedział, że archeolodzy dziękują za ostrzeżenie i bardzo zainteresowali się eksperymentem. Jest ich czworo, ale pomagają im uczniowie z Bajkowa i Siewierokurylska, odkopują podziemne umocnienia japońskie z połowy ubiegłego wieku i wreszcie, że na czele grupy stoi „bardzo — miła dziewczynka”.

Aszmarin podziękował mu i poprosił, aby zajęli się obiadem. Siedział w cieniu pterokaru i gryząc źdźbło trawy spoglądał na daleki biały stożek, Soroczyński obudził Galcewa i krzątali się na stronie rozmawiając półgłosem.

— Zrobię zupę — powiedział Soroczyński — a ty, Witku, przygotuj drugie danie.

— Mieliśmy gdzieś konserwę z kury — ochrypłym ze snu głosem powiedział Galcew.

— Masz swoją kurę — odparł Soroczyński. — Archeolodzy są bardzo sympatyczni. Jeden jest cały obrośnięty — nie ma nagiego miejsca na twarzy. Odkopują umocnienia japońskie z czterdziestych lat zeszłego stulecia. Tu była twierdza podziemna z dwudziestotysięcznym garnizonem. Potem wykończyły ich wojska radzieckie, ściśle mówiąc, wzięły do niewoli wraz ze wszystkimi armatami i czołgami. Ten brodaty podarował mi kulę rewolwerową. Zobacz!

Galcew powiedział niechętnie:

— Nie pchaj mi pod nos tego zardzewiałego żelastwa. Zapachniała zupa.

— Na czele grupy stoi — ciągnął Soroczyński — śliczna dziewczyna. Blondynka, taka zgrabna, pełna wdzięku. Wsadziła mnie do gniazda ogniowego i kazała patrzeć przez strzelnicę. Z tego miejsca, mówiła, można było trzymać pod ogniem całe północne wybrzeże.

— No i co? — zapytał Galcew. — Rzeczywiście można było trzymać?

— A licho wie. Prawdopodobnie. Więcej na nią patrzyłem. Potem razem mierzyliśmy grubość murów.

— Całe dwie godziny mierzyliście?

— Uhm. A potem zorientowałem się, że ma takie samo nazwisko jak ten brodaty, i zaraz sobie poszedłem. A w tych kazamatach, muszę ci powiedzieć, obrzydliwie. Ciemno i pleśń na ścianach. Gdzie jest chleb?

— Tu leży — wskazał Galcew. — A może to po prostu siostra tego brodacza?

— Może — odparł Soroczyński. — A co słychać z Jajkiem?

— Nic nie słychać — odrzekł Galcew.

— To dobrze. Towarzyszu Aszmarin, prosimy do stołu. Podczas obiadu Soroczyński oznajmił, że japońskie słowo „totika” pochodzi od rosyjskiego „toczka” (kropka) — czyli punkt ogniowy, a rosyjska nazwa „dot” od angielskiego „dot”, co też znaczy punkt, kropka. Potem zaczął się obszernie rozwodzić o bunkrach, kazamatach, strzelnicach i sile ognia na jeden metr kwadratowy i z tego powodu Aszmarin starał się jeść jak najprędzej i podziękował za owoce.

Po obiedzie polecił Galcewowi obserwować Jajko, wlazł do pterokaru i zdrzemnął się. Dokoła panowała zdumiewająca cisza, tylko Soroczyński zmywający naczynia nad strumieniem podśpiewywał od czasu do czasu. Galcew siedział z lornetką i pilnie wpatrywał się w wierzchołek sopki.

Aszmarin zbudził się, gdy słońce już zachodziło, z południa nadciągał ciemnofioletowy zmierzch, zrobiło się chłodno. Góry na zachodzie poczerniały, stożek wulkanu wisiał nad horyzontem jak szary cień. Jajko na czubku sopki lśniło purpurowymi błyskami. Nad plantacjami snuły się sine mgły. Galcew siedział w tej samej pozie i słuchał Soroczyńskiego.

— W Astrachaniu — mówił Soroczyński — jadłem Różę Szacha. To wyjątkowo piękny arbuz.

Ma smak ananasa.

Galcew pokasływał.

Aszmarin posiedział jeszcze parę minut bez ruchu, dokuczał mu bardzo ból w boku.

Przypomniało mu się, jak z Gorbowskim jedli arbuzy na Wenus. Z Ziemi przysłano cały statek arbuzów dla stacji planetologicznej. Jedli te arbuzy wgryzając się w chrzęszczący miąższ, sok ściekał im po brodzie. A potem strzelali jeden w drugiego śliskimi, czarnymi pestkami.

— Palce lizać, mówię ci, słowo gastronoma!

— Ciszej — powiedział Galcew — obudzisz Starego. Aszmarin usadowił się wygodniej, oparł podbródek o oparcie przedniego fotela i przymknął oczy. W kabinie’ było ciepło i trochę duszno — metaloplastyk kabiny ochładzał się powoli.

— Więc nigdy nie latałeś z naszym Starym? — zapytał Soroczyński.

— Nie — odpowiedział Galcew.

— Żal mi go trochę. A zarazem zazdroszczę mu. Ma za sobą życie, którego ja nigdy nie przeżyję. Ani wielu innych. Ale jednak już je przeżył.

— Dlaczego uważasz, że przeżył? — zapytał Galcew. — Przestał tylko latać.

— Ptak, który przestał latać… — Soroczyński umilkł. — W ogóle skończyła się rola desantowców — oświadczył niespodziewanie.

— Bzdura — odparł spokojnie Galcew.

Aszmarin usłyszał, że Soroczyński poruszył się gwałtownie.

— Spójrz na nie — powiedział. — Będą je wytwarzać setkami i zrzucać na nieznane i niebezpieczne światy. I każde Jajko zbuduje tam miasto, lotnisko rakietowe, gwiazdolot.

Zbudują kopalnie i zakłady przemysłowe. Będą łapać i badać twoje nematody. A desantowcy będą tylko gromadzić obserwacje i zadowalać się zbieraniem pianki.

— Bzdura — powtórzył Galcew. — Miasto, kopalnie… A hermetyczna kopuła na sześć osób?

— Jaka znów kopuła?

— Kto to będzie — te sześć osób?

— Wszystko jedno — powiedział Soroczyński. — Tak czy inaczej koniec z desantowcami.

Hermetyczna kopuła to dopiero początek. Najpierw będą latać automaty, które zrzucą Jajka, a potem dopiero ludzie przyjdą na gotowe…

Zaczął się rozwodzić nad perspektywami embriomechaniki, cytując dosłownie znany artykuł Wachłakowa. Dużo się o tym mówi, pomyślał Aszmarin. I nie bez słuszności. Gdy przeprowadzano badania nad pierwszymi gwiazdolotami automatami, również dużo mówiono, że astronauci będą latali tylko na gotowe. A gdy Akimow i Sermus wypuścili pierwsze GrCybZw — grupy cybernetycznych zwiadowców — Aszmarin chciał porzucić zawód desantowca. Działo się to przed dwudziestu laty i od tego czasu nieraz musiał skakać w piekło w ślad za zdruzgotanymi szczątkami GrCybZwów i robić to, czego oni zrobić nie mogli.

Oczywista rzecz, że i statki automaty, i cybernetyczni zwiadowcy, i embriomechanika — to wszystko wielokrotnie zwiększa siłę człowieka, ale mechanizmy nie są zdolne zastąpić całkowicie żywego mózgu i gorącej krwi. I z pewnością nigdy nie zdołają. Nowicjusz, pomyślał o Soroczyńskim. I nadmiernie gadatliwy.

Gdy Galcew po raz czwarty powiedział „bzdura”, Aszmarin wysiadł z maszyny. Na jego widok Soroczyński umilkł i zerwał się. Trzymał w ręku połówkę niedojrzałego arbuza, w którym tkwił nóż. Galcew siedział w dalszym ciągu ze skrzyżowanymi nogami.

— Chcecie arbuza, towarzyszu Aszmarin? — zapytał Soroczyński.