Выбрать главу

Aszmarin zaprzeczył ruchem głowy, wsunął ręce do kieszeni i utkwił wzrok w wierzchołku sopki. Czerwone odblaski na wypolerowanej powierzchni Jajka gasły powoli. Ściemniało się.

Z mgły wyłoniła się nagle jaskrawa gwiazda i wolno popełzła po ciemnym szafirze nieba.

— Sputnik numer osiem — powiedział Galcew.

— Nie — stanowczo oświadczył Soroczyński. — To Sputnik numer siedemnaście. Chociaż nie.

To Sputnik — lustro.

Aszmarin, który wiedział, że to Sputnik numer osiem, zacisnął zęby i skierował się w górę sopki. Soroczyński nudził go śmiertelnie, trzeba też było sprawdzić aparaty filmowe.

Gdy wracał, zobaczył płomień. Nieokiełznany Soroczyński rozpalił ognisko i stał teraz nad nim w malowniczej pozie, „wymachując rękami.

— …Cel — to tylko środek — usłyszał Aszmarin. — Szczęście nie polega na szczęściu, lecz na dążeniu do szczęścia…

— Już to gdzieś czytałem — powiedział Galcew.

„Ja też — pomyślał Aszmarin. — Może kazać Soroczyńskiemu pójść spać?” Aszmarin spojrzał na zegarek. Świecące wskazówki pokazywały północ. Było zupełnie ciemno.

4

Jajko pękło o drugiej minut pięćdziesiąt trzy. Noc była bezksiężycowa. Aszmarin drzemał przy ognisku zwrócony, ku niemu prawym bokiem. Obok niego kiwał się czerwonolicy Galcew, po drugiej stronie Soroczyński czytał gazetę, szeleszcząc papierem. I wtedy Jajko pękło.

Rozległ się ostry, przejmujący dźwięk. Potem nad wierzchołkiem sopki rozbłysło pomarańczowe światło. Aszmarin spojrzał na zegarek i wstał. Wierzchołek wzgórza zarysował się dość wyraźnie na tle usianego gwiazdami nieba. I gdy oślepione blaskiem ogniska oczy przywykły do ciemności, wszyscy zobaczyli mnóstwo słabych, czerwonych płomyków, krążących nad miejscem, w którym znajdowało się Jajko.

— Zaczęło się — złowieszczym szeptem powiedział Soroczyński. — Zaczęło się! Witek, obudź się, zaczęło się!

— Może byś wreszcie umilkł? — powiedział szybko Galcew. Mówił również szeptem.

Spośród nich trzech tylko Aszmarin wiedział, co się działo na wzgórzu. Przez pierwsze dziesięć godzin po włączeniu urządzeń mechanozarodnik przystosowywał się do warunków.

Abstrakcyjna załoga umieszczona w pozytronowej rozdzielni przekształcała się i udoskonalała stosownie do temperatury zewnętrznej, składu atmosfery, ciśnienia atmosferycznego, wilgoci i dziesiątków innych czynników, określonych przez receptory. Układ dygiestalny, wspaniały „żołądek o wysokiej częstotliwości” układu embriomechanicznego przygotowywał się do przeróbki lawy i tufu w spolimeryzowany litoplast, akumulatory neutronowe szykowały się do wydzielania ścisłych porcji energii dla każdego procesu. Gdy skończyło się strojenie, mechanizm zaczął działać. Wszystko w Jajku, co było zbędne do rozwoju w danych warunkach, przekształcało się i wzmacniało robocze organy — efektory. Wreszcie przyszedł czas na skorupę. Skorupa została rozbita i mechanozarodnik zaczął zapoznawać się z rodzimą glebą.

Liczba płomyków ustawicznie wzrastała, poruszały się one coraz prędzej. Rozległ się świst i zgrzyt — efektory wgryzały się w grunt i mełły tuf na proszek. „Pyf, pyf!” — bezgłośnie wzbiły się i popłynęły w gwieździste niebo kłęby lśniącego dymu. Drżący nierówny odblask odsłonił na chwilę dziwaczne, poruszające się ciężko kształty, po czym znów wszystko zniknęło.

Świsty i zgrzyty wzmogły się.

— Może podejdziemy bliżej? — powiedział błagalnie Soroczyński.

Aszmarin nie odpowiedział. Przypomniały mu się pierwsze próby z mechanozarodnikiem. — prototypem Jajka. Było to kilka lat temu. Wówczas był zupełnie młodym adeptem embriomechaniki. W dużej hali obok instytutu umieszczono mechanozarodnik — osiemnaście podobnych do kas pancernych szaf pod oknami i wielki stos cementu na środku. W stosie cementu były ukryte efektory i układ dygiestalny. Wachłakow dał znak ręką i któryś z nich włączył prąd. Siedzieli w hali do późnej nocy, zapominając o wszystkim na świecie. Stos cementu topniał i pod wieczór w kłębach dymu i pary wyłoniły się zarysy typowego trzypokojowego domku z litoplastu, z centralnym ogrzewaniem i własną elektrownią. Był zupełnie taki sam jak fabryczny, tylko w łazience został ceramiczny sześcian — „żołądek” i skomplikowane złącza hemomechanicznych efektorów. Wachłakow obejrzał domek, trącił efektory nogą i powiedział:

— No, dosyć już tego chałupnictwa. Trzeba zbudować Jajko.

Po raz pierwszy wówczas została użyta ta nazwa. Potem było wiele pracy, osiągnięć i bardzo wiele niepowodzeń. Embriomechaniczne układy uczyły się same nastrajać, przystosowywać się do gwałtownej zmiany warunków, odbudowywać się. Uczyły się niezawodnie służyć człowiekowi w najbardziej skomplikowanych i niebezpiecznych warunkach. Uczyły się rozwijać w domy, koparki, rakiety, uczyły się nie rozbijać przy upadku z olbrzymich wysokości, nie niszczyć w falach roztopionego metalu, nie lękać się absolutnego zera. Setki ludzi, dziesiątki instytutów i laboratoriów trudziły się nad tym, aby mechanozarodnik stał się tym, czym był teraz — Jajkiem. To dobrze, że Aszmarinowi przypadło w udziale zostać na Ziemi. Kim że w końcu jest, żeby pretendować na więcej?

Na szczycie wzgórza kłęby świecącego dymu wzlatywały coraz częściej i częściej, trzask, zgrzyt i świst zlały się w ustawiczny, przerywany łoskot. Błędne czerwone ogniki tworzyły łańcuszki, łańcuszki zlewały się w fantastyczne, ruchome smugi. Różowa łuna rozprzestrzeniała się nad nimi i można już było odróżnić kształt czegoś wielkiego, garbatego, kołyszącego się jak łódź na falach.

Aszmarin znowu spojrzał na zegarek. Była za pięć czwarta. Widocznie lawa i tuf okazały się bardziej sprzyjającym materiałem — rakieta rosła znacznie szybciej niż z cementu. Ciekawe, co wykażą zmiany temperatury? Mechanizm buduje kopułę od góry do dołu i efektory zagłębiają się przy tym coraz głębiej we wzgórzu. Żeby kopuła nie znalazła się pod ziemią, mechanozarodnik musi ustawić ją na palach lub przesunąć nieco w bok od dołu, który wykopują efektory. Aszmarin wyobraził sobie rozżarzone do białość krawędzie rakiety, do których łopatki efektorów dolepiaj: wciąż nowe i nowe cząsteczki kleistego z gorąca litoplastu.

Na chwilę na czubku sopki zapadła cisza, łoskot urwał się, słychać było tylko niewyraźny zgrzyt. Mechanizm przestrajał działanie systemu energetycznego.

— Soroczyński — zawołał Aszmarin.

— Tak — odezwał się w ciemności Soroczyński.

— Okrążcie sopkę z prawej strony i prowadźcie stamtąd obserwacje. Na górę nie wchodźcie pod żadnym pozorem.

— Pędzę.

Słychać było, jak szeptem poprosił Galcewa o latarkę, po czym żółty krążek światła podskoczył parę razy po żwirze i zniknął.

Łoskot rozpoczął się znowu. Znowu nad wierzchołkiem sopki zapłonęła różowa łuna.

Aszmarinowi wydało się, że czarna sylwetka kopuły zmieniła trochę położenie, ale nie był tego pewien. Z irytacją pomyślał, że Soroczyńskiego powinien był posłać na drugą stronę wzgórza od razu, gdy tylko zarodnik wykluł się z Jajka. Zresztą we właściwym czasie wszystko będzie można odczytać na zdjęciach filmowych.

I nagle rozległ się ogłuszający huk. Nad wierzchołkiem buchnął czerwony płomień.

Purpurowa błyskawica powoli prześliznęła się po czarnym zboczu i zgasła. Różowa łuna stała się oślepiająco żółta i natychmiast zniknęła w kłębach dymu. Straszliwy wybuch rozdarł niebo i Aszmarin zobaczył ze zgrozą, jak w płomieniach i dymie zasnuwającym wierzchołek wzniósł się ogromny cień. Coś masywnego i ciężkiego, połyskującego polerowaną powierzchnią zakołysało się na chwiejnych, drżących nogach. Nastąpił drugi wybuch, jeszcze jedna rozpalona błyskawica spłynęła zygzakiem po zboczu. Ziemia zadrżała i wiszący w zadymionej łunie cień runął.