Wówczas Aszmarin pobiegł na sopkę. Wewnątrz góry coś grzmiało i trzeszczało, fale gorącego powietrza waliły z nóg i w czerwonym, migocącym świetle Aszmarin widział, jak przewracają się, ciągnąc za sobą kawały lawy aparaty filmowe — jedyni świadkowie tego, co się stało na wzgórzu.
Potknął się o jeden z aparatów, który leżał z rozkraczonymi nogami statywu. Wtedy Aszmarin zwolnił kroku, rozpalony żwir toczył się po zboczu na jego spotkanie. Na górze zapadła cisza, coś jeszcze tliło się tam w kłębach dymu. Potem znów rozległ się huk i Aszmarin zobaczył słaby, żółty błysk wybuchu.
Na wierzchołku czuć było gorącym dymem i jeszcze czymś — nieznajomym, kwaśnym.
Aszmarin zatrzymał się na skraju olbrzymiego leja. Właściwie nie był to lej, lecz dół o pionowych niemal ścianach, a w tym dole leżała na boku prawie gotowa rakieta, hermetycznie zamykana kopuła dla sześciu ludzi z przepustem i filtrem tlenowym. W dole tliła się rozpalona lawa, na jej tle widać było, jak słabo i bezradnie poruszają się pozbawione kierowania macki hemomechaniczne. Z dołu buchała kwaśna woń spalenizny.
— Co się stało? — zapytał Soroczyński.
Aszmarin podniósł głowę i zobaczył Soroczyńskiego po drugiej stronie dołu, na czworakach, nad samym brzegiem.
Aszmarin usiadł na skraju dołu, spuścił nogi i zaczął się zsuwać.
— Nie trzeba — powiedział Galcew. — To niebezpieczne.
— Milczeć — powiedział Aszmarin.
Należało niezwłocznie wyjaśnić, co się stało. Niepodobna, aby zawiodła konstrukcja Jajka, najdoskonalszej ze stworzonych przez człowieka maszyn. Najodporniejszego, najmądrzejszego mechanizmu.
Gwałtowny żar osmalił mu twarz. Aszmarin zmrużył oczy i ześliznął się w dół, obok rozpalonej do czerwoności krawędzi kopuły. Stanął i rozejrzał się. Od razu zauważył stopione sklepienia betonowe, rdzawe, sczerniałe pręty armatury i szeroki, ciemny korytarz, prowadzący gdzieś w głąb wzgórza. Zrobił krok naprzód i omal się nie przewrócił, potknąwszy się o coś ciężkiego, okrągłego. Pochylił się. Nie od razu odgadł, co przedstawia sobą ten szary, metalowy walec z zaokrąglonym zgrubieniem na końcu, a gdy odgadł, zrozumiał wszystko. Był to pocisk artyleryjski.
Sopka była wewnątrz pusta. Przed stu laty jacyś dranie zbudowali tu obetonowany ciemny skład i złożyli w nim pociski artyleryjskie. Mechanozarodnik nie mógł wiedzieć, że tu jest skład amunicji. Nie mógł wiedzieć, co to jest pocisk artyleryjski, gdyż ludzie, którzy ułożyli program jego życia od dawna zapomnieli, że kiedyś istniały pociski. Takie pociski były zdaje się naładowane trotylem. I teraz, wskutek żaru lub uderzenia, jeden z tych pocisków wybuchnął. Wyleciało w powietrze wszystko, co mogło wybuchnąć. I wspaniała maszyna przekształciła się w kapę złomu.
Z góry posypały się kamyki. Aszmarin podniósł głowę i zobaczył Galcewa, który zsuwał się ku niemu. Po przeciwległej ścianie ześlizgiwał się Soroczyński.
— Po co się tu pchacie? — zapytał Aszmarin. Galcew nie odpowiedział, a Soroczyński przemówił cienkim głosikiem:
— Chcemy wam pomóc.
— Nie jesteście mi potrzebni — oświadczył Aszmarin.
— My tylko… — zaczął Soroczyński i urwał.
Na ścianie za plecami Aszmarina zarysowało się pęknięcie. Kopuła zachwiała się.
— Ostrożnie! — ryknął Soroczyński.
Aszmarin zrobił krok, potknął się o pocisk i upadł. Upadł twarzą w dół i natychmiast przekręcił się na plecy. Kopuła waliła się wprost na niego. Zamknął oczy i usłyszał czyjś zdławiony jęk. Ale to jęknął on sam, gdy rozpalona krawędź rakiety runęła na niego.
5
Można tak po prostu leżeć i patrzeć w błękitne niebo. Tak dawno nie patrzył w niebo, a ono jest warte, aby patrzeć weń godzinami. Wiedział o tym, gdy był desantowcem, gdy skakał na biegun północny Wenus, gdy zdobywał Japet, gdy siedział sam w rozbitym gwiazdolocie na Transplutonie. Tam w ogóle nie było nieba, była gwiezdna pustka i oślepiająca gwiazda — Słońce. Wtedy wydawało mu się, że oddałby resztę życia za to, żeby zobaczyć błękitne niebo.
Na ziemi prędko się o tym zapomina. I wspomina się dopiero, gdy przyjdzie czas, i za każdym razem okazuje się, że już za późno. A później okazuje się, że nie za późno.
— Powiedzcie, czy on wyżyje? — rozległ się głos Soroczyńskiego.
Aszmarin nie wiedział, o kogo chodzi — o niego, czy o Galcewa. Galcew leżał obok. Był nieprzytomny i jęczał z cicha. Uległ ciężkim poparzeniom, wyciągając Aszmarina spod kopuły. I Soroczyński się poparzył. Trzeba przeżyć. Nie wolno się poddawać, pomyślał Aszmarin.
Desantowcowi nie przystoi myśleć o śmierci. Przy tym katastrofa, cokolwiek by o tym mówiono, wynikła z powodu niesłychanie głupiego przypadku. Przecież nie mógł przypuścić, że w sopce jest ukryty japoński punkt ogniowy, że dosięgnie go długa, brudna łapa zbrodni sprzed stu lat. Przypomniał sobie, że były okresy, gdy każda sekunda mogła być ostatnią chwilą jego życia. Raz już leżał tak, poraniony, na wznak. Tylko niebo było inne. Niebo było czarnopomarańczowe, ciągnęły się przez nie długie, czarne smugi, dął trujący huragan i nie było przy nim nikogo. Był tylko ból, mdłości jak w tej chwili i poczucie krzywdy, że wszystko się skończy.
Wpatrywał się w szafirowe niebo i wydawało mu się, że na tle błękitu ukazują się i znikają białe plamy. Usiłował zrozumieć, co to jest i dlaczego. Potem odgadł: chciał zobaczyć dziwny, nieruchomy obłok z ostrym konturem. Nadludzkim wysiłkiem dźwignął głowę. Czyjaś ręka podtrzymała mu głowę. I zobaczył biały przejrzysty stożek nad horyzontem.
— Co to? — zapytał.
— To wulkan Ałaid — odpowiedział ktoś.
— Dobrze byłoby tam… — powiedział Aszmarin. Opuścił głowę i pomyślał, że kiedyś koniecznie wdrapie się na ten stożek. Powietrze musi tam być zimne, takie zimne, że drętwieją zęby. Będzie miał ciężkie buty sportowe jak Soroczyński. Zresztą może weźmie ze sobą Soroczyńskiego.
— Piękne, błękitne niebo — powiedział głośno. Zamknął oczy i wydało mu się, że ból ustępuje. I od razu zachciało mu się spać.
— Usnął — powiedział ktoś.
Aszmarin drzemał i wydawało mu się, że stoi na białym wierzchołku Ałaidu i patrzy w błękitne niebo. Można patrzeć weń godzinami — takie jest błękitne i zadziwiająco ziemskie.
Niebo, pod które się wraca.
Włodzimierz Sawczenko
Przebudzenie profesora Berna
W 1952 roku, gdy świat gnębiła największa niedorzeczność XX wieku, zwana „zimną wojną”, profesor Bern w obliczu licznego zgromadzenia przytoczył niewesoły dowcip wielkiego Einsteina: „Jeżeli w wojnie światowej nr 3 zostaną użyte bomby atomowe, to w wojnie światowej nr 4 ludzie będą walczyć maczugami…” W ustach Berna, którego nazywano „najwszechstronniejszym umysłem XX wieku”, słowa te zabrzmiały nieco mocniej niż zwykły dowcip. Zasypano go listami, ale Bern nie mógł już na nie odpowiedzieć. Jesienią tego samego, 1952 roku, uczony zginął podczas swej drugiej ekspedycji geofizycznej do Azji Środkowej.
Drugi uczestnik tej maleńkiej ekspedycji, inżynier Niemayer, tak opowiadał później o katastrofie:
— Przenosiliśmy naszą bazę w głąb pustyni Gobi za pomocą helikoptera. Profesor wystartował w pierwszej turze, zabierając ze sobą przyrządy i środki wybuchowe do badań sejsmologicznych. Pozostałem na straży reszty naszego wyposażenia. Gdy helikopter wzniósł się w górę, w silniku nastąpiło jakieś uszkodzenie i zaczął nierówno pracować. Potem umilkł zupełnie. Helikopter nie zdążył jeszcze nabrać rozpędu i zaczął opadać pionowo z wysokości stu metrów. Gdy dotknął ziemi, nastąpił potężny, dwukrotny wybuch. Widocznie lądowanie było tak gwałtowne, że wskutek zderzenia z ziemią eksplodował dynamit. Helikopter i wszystko, co się w nim znajdowało, łącznie z profesorem Bernem, zostało dosłownie rozniesione w pył…