Выбрать главу

Tę wersję Niemayer powtarzał dokładnie wszystkim atakującym go reporterom, nic nie ujmując ani nie dodając. Eksperci uznali ją za przekonywającą. Rzeczywiście, opadanie naładowanego helikoptera w rozgrzanym i rozrzedzonym powietrzu wysokogórskiej pustyni musiało nastąpić nienormalnie szybko. Zderzenie przy lądowaniu mogło wywołać tak tragiczne skutki. Komisja, która udała się miejsce katastrofy, potwierdziła te przypuszczenia.

Tylko Niemayer wiedział, że w rzeczywistości wszystko było inaczej. Ale nawet przed śmiercią nie zdradził tajemnicy profesora Berna.

Miejsce na pustyni Gobi, do którego dotarła ekspedycja Berna, nie wyróżniało się niczym w całej okolicy. Takie same zastygłe fale wydm, wskazujące kierunek ostatniego wiatru, który je usypał; taki sam szarożółty piasek sucho skrzypiący pod stopami i w zębach, takie samo słońce, oślepiająco białe w dzień i purpurowe pod wieczór, zataczające w ciągu dnia na niebie łuk prawie prostopadły, jednego drzewka, ani ptaka, ani chmurki, ani nawet kamyka w piasku.

Kartkę z notesu, w którym były zapisane koordynaty tego miejsca, profesor Bern spalił, gdy tylko doń dotarli i odnaleźli szyb, wykopany podczas poprzedniej wyprawy. Teraz więc tylko dzięki obecności dwóch ludzi — Berna i Niemayera — punkt ten różnił się od innych podobnych na pustyni.

Siedzieli przed namiotem na składanych płóciennych; krzesełkach. W pobliżu połyskiwał srebrzysty kadłub i pióra śmigła helikoptera, przypominającego olbrzymią ważkę, która przysiadła dla odpoczynku na piasku pustyni. Słońce słało swe ostatnie promienie prawie poziomo; od namiotu i helikoptera ciągnęły się przez wydmy długie, dziwaczne cienie.

Bern opowiadał Niemayerowi:

— Ongiś pewien średniowieczny medyk zaprojektował prosty sposób przedłużania życia w nieskończoność. Trzeba się tylko zamrozić i w tym stanie pozostawać w piwnicy, z dziewięćdziesiąt lat. Potem się rozgrzać i ożywić. Można pożyć z dziesięć lat w następnym stuleciu i znowu się zamrozić do lepszych czasów. Ten medyk co prawda, nie wiadomo czemu, nie zapragnął żyć przez dodatkowe tysiąc, lat i umarł naturalną śmiercią w wieku pięćdziesięciu paru lat. — Bern zmrużył drwiąco oczy, oczyścił cygarniczkę i wstawił w nią nowego papierosa. — Tak, średniowiecze… Nasz nieprawdopodobny wiek dwudziesty zajmuje się realizacją najbardziej obłąkanych pomysłów średniowiecza. Rad stał się tym kamieniem filozoficznym, który może przekształcić rtęć w ołów lub złoto. Nie wynaleźliśmy perpetuum mobile — to przeczy prawom przyrody, lecz odkryliśmy wieczne, samoodradzające się źródła energii jądrowej. I jeszcze jeden z pomysłów: w 1666 roku prawie cała Europa spodziewała się końca świata. Ale jeżeli wówczas powodem tych obaw było kabalistyczne znaczenie cyfry „666” i ślepa wiara w Apokalipsę, to teraz myśl o końcu świata ma poważne podstawy w postaci atomowych i wodorowych bomb… Tak, mówiłem o zamrażaniu… Ten naiwny pomysł średniowiecznego lekarza obecnie nabrał sensu naukowego. Słyszał pan o anabiozie, panie Niemayer? Odkrył ją Leuwenhoeck w 1701 roku. Jest to zahamowanie procesów życiowych za pomocą zimna lub też, w innych wypadkach, wysuszania. Przecież zimno i brak wilgoci bardzo obniżają szybkość wszystkich reakcji chemicznych i biologicznych. Uczeni dawno już stosowali sztuczną anabiozę w stosunku do ryb i nietoperzy: zimno nie zabija ich, tylko konserwuje. Umiarkowane ochłodzenie, rzecz jasna… Istnieje jeszcze inny stan: śmierć kliniczna, chodzi o to, że człowiek czy też zwierzę nie umiera natychmiast, gdy tylko przestanie działać serce. Ubiegła wojna dostarczyła lekarzom wiele możliwości dokładnego zbadania zjawiska śmierci klinicznej. Niektórych ciężko rannych udawało się przywrócić do życia nawet w parę minut po zatrzymaniu się serca, a byli to ludzie śmiertelnie ranni, niech pan weźmie to pod uwagę! Pan jest fizykiem i nie wie być może…

— Słyszałem o tym — skinął głową Niemayer.

— Prawda, że słowo śmierć traci swe przerażające znaczenie, gdy doda się doń to medyczne słowo „kliniczna”? W rzeczywistości istnieje przecież wiele stanów przejściowych między życiem a śmiercią: sen, letarg, anabioza. W tych stanach organizm ludzki żyje w zwolnionym tempie w stosunku do normalnego. Nad tymi zagadnieniami pracowałem właśnie w ostatnich latach. Żeby maksymalnie zmniejszyć procesy życiowe organizmu, trzeba doprowadzić anabiozę do jej ostatecznej granicy — do stanu śmierci klinicznej. Udało mi się to osiągnąć.

Początkowo płaciły za to swym życiem żaby, króliki, morskie świnki. Później, gdy opanowałem zasady i prawa ochładzania, zaryzykowałem „zabić” na jakiś czas moją małpkę — szympansa Mimi.

— Ale ją przecież widziałem! — zawołał Niemayer. — Jest wesoła, skacze po krzesłach i żebrze o cukier…

— Słusznie! — przerwał mu Bern z odcieniem tryumfu w głosie. — Ale Mimi przez cztery miesiące przeleżała w specjalnej trumience, otoczona przyrządami kontrolującymi i oziębiona prawie do zera.

Bern nerwowo sięgnął po nowego papierosa i ciągnął dalej:

— Wreszcie przeprowadziłem najważniejsze i niezbędne doświadczenie: pogrążyłem siebie samego w doprowadzonej do ostatniej granicy anabiozie. To było w zeszłym roku — pamięta pan, jak mówiono, że profesor Bern jest poważnie chory? Byłem więcej niż chory — byłem martwy przez całe sześć miesięcy. I wie pan, panien Niemayer, to bardzo osobliwe doznanie, jeżeli można tak nazwać całkowity brak jakichkolwiek doznań. W zwykłym śnie odczuwamy jednak, chociaż w zwolnionym tempie — bieg czasu — tam tego nie było. Poczułem coś w rodzaju omdlenia pod wpływem narkozy. Następnie ciemność i cisza. A potem powrót do życia. Po tamtej stronie nie było nic…

Bern siedział ze swobodnie wyciągniętymi nogami i zarzuconymi za głowę szczupłymi, opalonymi rękami. Oczy jego spoglądały z zadumą spoza szkieł okularów.

— Słońce… Błyszcząca kulka, słabo oświetlająca zakątek bezgranicznej czarnej przestrzeni.

Wokół niego kulki jeszcze mniejsze i zimne. Całe życie na nich zależy od słońca… I oto na jednej z tych kulek zjawia się ludzkość — plemiona myślących zwierząt. Jak powstała? Na ten temat ułożono wiele legend i przypuszczeń.

Niewątpliwe jest tylko jedno: aby powstała ludzkość, konieczny był olbrzymi kataklizm — geologiczny wstrząs na naszej planecie, kataklizm, który zmienił warunki życia wyższego gatunku zwierząt — małp. Wszyscy zgadzają się, że tym kataklizmem było zlodowacenie.

Szybkie ochłodzenie półkuli północnej, brak pożywienia roślinnego zmusiło małpę, aby wzięła do ręki kamień i maczugę, żeby zdobywać mięso. Zmusiło ją, aby nauczyła się pracować i kochać ogień.

— To słuszne — przytaknął Niemayer.

— A skąd się wzięła epoka lodowa? Czemu ongiś ta pustynia i nawet Sahara nie były pustyniami i bujnie krzewiło się na nich roślinne i zwierzęce życie? Jest tylko jedna logiczna hipoteza — wiąże ona epoki lodowcowe z precesją osi ziemskiej. Jak każdy niezbyt idealnie zbudowany bąk oś obrotu ziemi precesjonuje — opisuje powolne koła — bardzo powolne — jeden obrót w ciągu dwudziestu sześciu tysięcy lat. Niech pan spojrzy — profesor zapałką nakreślił na piasku elipsę, małe słońce w ognisku i kulkę z pochyłą osią — Ziemię. — Pochylenie osi ziemskiej ku osi ekliptyki wynosi, jak pan wie — dwadzieścia trzy i pół stopnia.