Выбрать главу

— Zaczynamy?

Z chłodnej głębi szybu widoczny był skrawek niezwykle błękitnego nieba. Niżej wąska szczelina rozszerzała się. Tutaj w niszy stała instalacja, którą Niemayer i Bern montowali w ciągu paru ostatnich dni. Ku niej z piaszczystych ścianek szybu ciągnęły się grube kable termoelementów.

Bern po raz ostatni sprawdził działanie wszystkich przyrządów w komorze. Niemayer według jego wskazówek wydrążył w górnej części szybu niewielkie zagłębienie, założył w nim ładunek i przeciągnął przewody do komory. Przygotowania zostały ukończone i obaj uczeni wyszli na powierzchnię. Profesor zapalił papierosa i rozejrzał się dokoła.

— Piękna jest dziś pustynia, prawda? A więc, drogi mój pomocniku, to już chyba wszystko. Za parę godzin zahamuję swoje życie — to będzie to, co pan tak niedowcipnie nazwał samobójstwem. Niech pan patrzy na świat po prostu. Życie — ta zagadkowa rzecz, której sensu bezustannie szukają — to tylko krótkie pociągnięcie piórem na nieskończonej taśmie czasu.

Więc niech moje życie składa się z dwóch pociągnięć. No, niech mi pan powie coś na pożegnanie — przecież rzadko rozmawialiśmy z panem — tak po prostu. Niemayer zagryzł wargi i milczał chwilę.

— Nie wiem doprawdy… Nie mogę jeszcze uwierzyć, że pan się na to zdecyduje. Boję się uwierzyć…

— Hm! Wpłynął pan na mnie uspokajająco — uśmiechnął się Bern. — Gdy się ktoś za nas denerwuje, strach staje się mniejszy. Nie przedłużajmy niepotrzebnie chwil rozstania. Po powrocie niech pan zainscenizuje katastrofę helikoptera, tak jak się umówiliśmy. Pan sam rozumie, że tajemnica jest warunkiem powodzenia tego eksperymentu. Za dwa tygodnie rozpoczną się burze jesienne… Żegnam pana! I niech pan na mnie tak nie patrzy — ja przeżyję was wszystkich! — profesor wyciągnął rękę do Niemayera.

— Komora nie pomieści dwóch ludzi? — zapytał nagle Niemayer.

— Nie, nie pomieści… — na twarzy Berna zarysowało się rozczulenie. — Żałuję, że pana wcześniej nie przekonałem. — Profesor postawił nogę na stopniu drabinki. — Za pięć minut proszę oddalić się od szybu.

Siwa głowa profesora zniknęła w głębi korytarza.

Bern zaśrubował za sobą drzwi, przebrał się w specjalny skafander z mnóstwem rurek i ułożył się na łożu z masy plastycznej, wymodelowanym ściśle według kształtów jego ciała.

Poprawił się — nic go nie uwierało. Na pulpicie przed jego twarzą spokojnie świeciły lampki sygnałowe, meldując, że przyrządy są gotowe.

Profesor wymacał guzik zapalnika, zwlekał chwilę, nim go nacisnął. Lekki wstrząs — dźwięk nie dotarł do komory. Szyb został zasypany. Ostatnim ruchem Bern włączył pompy ochładzania i narkozy, ułożył rękę we właściwym wyżłobieniu łoża i utkwiwszy oczy w błyszczącą kulkę na pułapie komory zaczął liczyć sekundy…

Niemayer widział, jak wraz z głuchym hukiem z szybu wyleciał niewielki słup piasku i pyłu.

Komora Berna była teraz pogrzebana pod piętnastometrową warstwą ziemi… Niemayer obejrzał się, ogarnął go lęk i jakieś niesamowite uczucie wśród nagle ucichłej pustyni.

Stał chwilę i powoli skierował się w stronę helikoptera.

W pięć dni później, zgodnie z umową, wysadził helikopter w powietrze i dotarł do małej osady mongolskiej.

A jeszcze w tydzień później zaczęły się jesienne wichury. Pędząc przed sobą tumany piasku zmieniły układ wydm, zatarły wszelkie ślady i dołki. Piasek, piasek nieprzeliczony jak czas wyrównał miejsce ostatniego obozowiska ekspedycji Berna.

Z mroku wyłoniło się, powoli drżące i niepewne zielone światełko. Gdy przestało drżeć, Bern zorientował się, że to lampka sygnałowa promieniotwórczego przekaźnika. Instalacja zadziałała.

Powoli powracała świadomość. Po lewej stronie Bern zobaczył opadłe listki elektroskopu wiecznego zegara — znajdowały się między cyframi „19” i „20”. „Połowa dwudziestego tysiąclecia”. Myśl pracowała wyraźnie i Bern poczuł lekkie wzruszenie.

„Sprawdzić ciało”. Ostrożnie poruszył nogami, rękami, głową, otworzył i zamknął usta.

Mięśnie były posłuszne, tylko prawa noga nieco zdrętwiała. Może przyjęła niezbyt wygodną pozycję albo temperatura podnosiła się zbyt szybko… Bern zrobił jeszcze parę energicznych ruchów, aby rozprostować kości, po czym wstał. Obejrzał przyrządy. Wskazówki woltomierzy opadły, widocznie akumulatory wyładowały się trochę przy rozmrażaniu. Bern przełączył wszystkie termostosy na ładowanie — wskazówki drgnęły i natychmiast zaczęły wznosić się w górę. Przypomniał sobie Niemayera: termoelementy nie zawiodły. Na to wspomnienie myśli się jakoś dziwnie rozdwoiły. „Nie ma już Niemayera, nie ma nikogo…

Wzrok jego padł na metalową kulkę na pułapie — była ciemna, bez żadnego połysku. Berna jęła ogarniać wzrastająca niecierpliwość. Jeszcze raz sprawdził woltomierze: akumulatory były jeszcze słabo naładowane, ale jeżeli włączyć je razem z termostosami powinno wystarczyć energii do wydobycia się na powierzchnię. Bern przebrał się i przez otwór w pułapie komory przedostał się do automatycznie odśrubowującego się dzwonu.

Włączył dźwignię — silniki elektryczne zahuczały nabierając rozpędu. Śruba dzwonu jęła wwiercać się w ziemię. Podłoga komory drgnęła; Bern poczuł z ulgą, że dzwon powoli dźwiga się w górę.

Wreszcie ustał suchy zgrzyt tarcia kamyków o metal — dzwon wydobył się na powierzchnię.

Bern kluczem francuskim zaczął odkręcać śruby drzwi — śruby nie ustępowały i zranił sobie palce. Wreszcie w szczelinie ukazało się niebieskawe światełko zmierzchającego dnia. Jeszcze parę wysiłków i profesor wyszedł z dzwonu.

Dokoła niego w chłodnym zmierzchu wieczornym rozciągał się ciemny, milczący las. Stożek dzwonu przebił ziemię w pobliżu korzeni jednego z drzew; potężny jego pień wznosił wysoko w ciemniejące niebo gęstą koronę liści. Bern wzdrygnął się na myśl, co by się stało, gdyby to drzewo wyrosło o pół metra bardziej na lewo! Podszedł do drzewa i pomacał je — porowata kora zwilżyła mu palce rosą. „Co to za gatunek? Trzeba poczekać do rana”. Profesor wrócił do komory, sprawdził swoje zapasy: konserwy żywnościowe i wodę, kompas, pistolet. Zapalił papierosa. „Na razie więc mam słuszność — pomyślał z tryumfem — pustynia pokryła się lasem.

Trzeba sprawdzić, czy zegar promieniotwórczy nie kłamie. Ale jak to zrobić?” Drzewa rosły dość rzadko, w przerwach między nimi widać było zapalające się w niebie gwiazdy. Bern spojrzał w górę i natychmiast błysnęła mu myśclass="underline" „Przecież teraz gwiazdą polarną winna być Wega!”

Chwycił kompas i wyszukawszy w mroku drzewo z nisko wyrastającymi gałęziami wspiął się na nie niezgrabnie. Gałęzie drapały go w twarz. Szelest spłoszył jakiegoś ptaka: ptak z ostrym świrganiem zerwał się z gałęzi, boleśnie drasnąwszy Berna w policzek. Jego dziwny głos rozbrzmiewał długo po lesie. Zasapany profesor usadowił się na górnej gałęzi i podniósł głowę w górę.

Ściemniło się już zupełnie. Nad nim rozciągało się usypane lśniącymi gwiazdami, ale zupełnie nieznajome niebo. Profesor szukał wzrokiem znajomych konstelacji: gdzie jest Wielka Niedźwiedzica, Kasjopea? Nie było ich i nie mogło być — w ciągu tysiącleci gwiazdy przesunęły się i zmieniły całą mapę nieba. Tylko Droga Mleczna jak dawniej przecinała niebo rozmytą smugą lśniących pyłków. Bern podniósł kompas do oczu i spojrzał na słabo fosforyzującą w mroku strzałkę wskazującą północ. Potem zwrócił oczy w jej kierunku. Nisko nad horyzontem, tam gdzie kończyło się usiane gwiazdami niebo — Wega! Koło niej lśniły mniejsze gwiazdozbiory — zniekształcona konstelacja Liry.